sobota, 28 października 2017

Srebro

Za srebrzystego sierpa przykazem z krain Lewantu szarańcza się zleciała. Buława się wzniosła. Do boju  to znak. Z Łysej Góry husaria przed siebie gna. Dudni ziemia. Łopoczą proporce. Namioty się uginają. W niezliczoną ilość kobierców wsiąka krew. Lapis lazuri, srebro i kawa w pancernych juki trafia. Czarny wezyr w jedwabiu ginie. Szmaragdowy wąż Apopis w mroku nocy zaciska swe szpony. Historia ta dla wielu bardzo dobrze znana jeszcze przez wielu poetów mogłaby zostać opisana. Wychwalaliby czyny polskiej braci, honor, męstwo i walkę za ojczyznę. Niestety tak to już bywa, że po bitwie opadł kurz, a łupy trzeba było spieniężyć. Do wiedeńskich kupców i rzemieślników płynęły fale kosztowności. Habsburscy złotnicy oniemieli z zachwytu, kiedy zobaczyli, że srebrzysta wstęga pnie się i zwija, tworząc unikatową ozdobę. Najczęściej był to ażurowy ornament roślinny, zgodnie z tym na co Allah zezwalał.


W Cieszynie onegdaj bywało tak, że wszystkie nowinki z Wiednia szybko wędrowały nad Olzę i bardzo dobrze się przyjmowały.  Posiadanie czegoś rodem ze stolicy Habsburgów świadczyło o dobrym smaku i guście. Nie inaczej było ze srebrnym filigranem. Lokalni złotnicy zaadaptowali nową technikę dla potrzeb lokalnej społeczności. W ten sposób ludowe stroje zyskały na bogactwie. Panie otrzymały spiny w kabotkach. Natomiast w męskim stroju pojawiły się zdobione knefle. Zamożniejsze panie nosiły srebrno-złote pasy, których nie ominął nowy trend we wzornictwie. Wszystko to stało się elementami cieszyńskiego stroju ludowego na przełomie XVIII i XIX wieku. Do dziś tradycja ta jest kultywowana, choć stroje ludowe nosi się tylko podczas ważnych świąt i uroczystości.

Niewielu jest takich, którzy z misterną precyzją zwijają zdobny drut. Jak to się dzieje, że kawałek metalu zamienia się w ażurową cieszyniankę, a następnie w pas albo łańcuch? Zdolności te posiadają lokalni złotnicy pracujący m.in. w warsztacie przy Wyższej Bramie. Na czele z seniorem rodu, Wiktorem Pieczonką wytwarzają przepiękne precjoza. Pan Wiktor nauki pobierał u słynnego mistrza – Franciszka Horaka, po którym przejął zakład. W warsztacie złotniczym zdolności przekazują sobie z pokolenia na pokolenie. Jest to wspaniała historia, kiedy syn przejmuje warsztat od ojca. Wszystko to bez przymusu. Kiedy dotykają szlachetnych kamieni bądź metali, rozumieją się bez słowa. Bariery pokoleniowe przestają istnieć.

Asumptem do rozważań nad filigranem cieszyńskim była wypowiedź byłej posłanki PO, pani Aleksandry Trybuś - Cieślar w mediach społecznościowych. Argusowe oko niedoszłej radnej z Pastwisk zarejestrowało, że pani premier Beata Szydło przypięła broszkę z cieszyńskiego filigranu. Wszakże to profanacja. Jest to czyn tak obelżywy, jak naplucie cieszyniakom w twarz! Co więcej, ofiarodawca tej broszy skalał własne gniazdo. Od razu przypomina mi się stary kawał z brodą (a może z sumiastym wąsem).  Parafrazując dowcip o chorążym pokoju Józefie Stalinie, rzeknę tylko tyle o czynie pani premier. Założyła. A mogła przecież wyrzucić. Postawa lokalnej działaczki politycznej nie wróży sukcesu w przyszłości. To nie żaden bieg w Argos ku czci Hery. Kobieta nie obnaży piersi. Nie zasłoni swego oblicza. Nie udusi smoka. Roztropność to nie jej imię.

Dotychczas ludowy strój nie znaczył dla mnie wiele, albowiem nie znałem nikogo, kto by takowy nosił.  Zawsze uważałem, że jest piękny. Zwłaszcza, kiedy przywdziewała go jeszcze piękniejsza kobieta. Karminowe usta, wirujące w tańcu warkocze to wystarczający pretekst, by rozpalić własną wyobraźnię. Warto zadać sobie pytanie. Co strój i klejnoty misternie zdobione znaczą dla osoby, która je zakłada? Czy ktoś, kto nie jest stela, ma prawo do przypięcia ozdoby z filigranu? Czy to nas obraża? Czy to dla nas zaszczyt? A może warto się uśmiechnąć i popatrzyć na całą sprawę, jak górale sprzedający  ciupagi i kapelusze ceprom?

poniedziałek, 23 października 2017

Mgła

Podmokła ziemia pod stopami zapadała się. Wysoka trawa przybliżała się do wysokości kolan. Chciałoby się powiedzieć, że działo się tak wszędzie, gdzie okiem nie sięgnąć. Problem w tym, że zewsząd postać otoczona była mleczno-białą mgłą. Zamykała się wokół niej niczym kryształowa trumna z Królewny Śnieżki. Człowiek został wyrwany z rozmyślań, bowiem zza nieprzeniknionej ściany dobiegło szczekanie psa. Nie widząc zwierzęcia, postać ustawiła się w pozycji obronnej. Spoglądała w każdą stronę w oczekiwaniu na atak. Nagle z oparów wyskoczył niewielki, czarny psiak. Uśmiech zastąpił przerażenie. Zaraz potem z mgły wyłonił się biały kuc, choć wydawało się, że to jednorożec. Scena przywodziła na myśl filmową baśń pod tytułem Zaklęta w Sokoła. Niestety kuc nie wiózł pięknej Isabeau.


Jesteś mgłą. Stań na peronie, znajdę tobie miejsce w wagonie – śpiewał zespół Pidżama Porno. Stojąc nad brzegiem Bobrówki, rozmyślałem nad placem budowy, który majaczył w oddali, zakryty złotymi liśćmi i nieprzeniknionym oparem. Zmurszały beton peronu oraz odlatujące płaty elewacji przeszły do historii. Nowy wygląd cieszy, ale to nie wystarczy. Kiedy mgła opadnie, stacja musi wypełnić się pasażerami. Rośnie również żelbetonowa wieża. Jej korzenie wyrastają z czeluści ziemi. To nie miejsce kary, choć nie wszyscy z jej powstania się cieszą. Do góry ciągną ją dwa żurawie. Byleby nie stało się to widocznym znakiem pychy. W bólu rodzi się galeria Stela. Nie inaczej ma się sprawa rond, które skutecznie blokują ruch w centrum. Ludzie pomstują do nieba, stojąc długo w korku. Jeszcze tylko chwila. Zapomną, gdy mgła opadnie, a prace się skończą.

Jak tu pisać felietony, nie nawiązując do innych tego typu tekstów? Przypomniał mi się zbiór Boy-Żeleńskiego – Jak dziecko we mgle. Tytuł na stałe zagościł w języku ojczystym. Bo czyż każdy z nas nie jest czasem zagubiony?  Czy to wstyd nie znać rozwiązania, kiedy nowe kroczy przed nami? Czy błądzić w życiu zawsze oznacza hańbę i sromotę? Czy nie orientowanie się w tym, czy w tamtym, ma nas zawstydzać? Wiele to pytań, a jeszcze mniej odpowiedzi. Nie miał takich rozterek ten nasz Tadek, sięgając po Pierwszą Wódkę.

Kiedy myślę o cieszyńskiej mgle, to sięgam dalej niż droga do pracy. Nie tylko mijam poranny blask latarni stłumiony przez opary kłębiące się przy szkole. Wyłącznie w centrum widmo zostaje odegnane, by ze zdwojoną siłą zaatakować pomiędzy dwoma stawami. Brakuje tylko świateł policyjnej suki, czyhającej na ofiarę niczym mityczny bazyliszek. Przeszywający wzrok ma tu kluczowe znaczenie. Musi się przedrzeć przez zasłonę czasu, by dotrzeć do wspomnień wielu cieszyniaków. Mgła bowiem musi im się bez wątpienia kojarzyć z narożnikiem Rynku i Menniczej. Dziś mieści się tutaj eleganckie wnętrze wykreowane przez architekta wnętrz. Usługa koniecznie droga. Wizerunek bezdyskusyjnie nowoczesny. Odrzuca złoto i marmury, ale nadal nęci kredytami. Dawniej lokal wypełniony był stolikami. Ciężko orzec, jaki był wystrój. Ledwo ludzi było widać. Gęsty dym z niejednego papierosa spowijał Centralkę. Starzy bywalcy twierdzą, że siekierę można było powiesić.

Lepiej poczuć dym po drugiej stronie Olzy. Zaczerpnąć klimatu rodem z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy można tuż za mostem. Wejścia nie strzeże żaden dżin. Dostępu do podziemnego lokalu nie broni również tajemne hasło. W towarzystwie kobierców mościmy swe cztery litery na miękkich poduszkach. Pękają bąble powietrza we flakonie. Kobry pląsają w tańcu, by złożyć pocałunek na ustach klienta. Z ust bucha dym niczym z paszczy Smauga. W ustach czuć rozkosz. To smak krwawych pomarańczy. Znajdziesz się w siódmym niebie, choć siedemdziesięciu dwóch hurys nie będzie.

wtorek, 17 października 2017

Przodkowie

Stęchlizna, wanilia, trawa. A może w odwrotnej kolejności? Zapach rozkładającego się papieru gwałtownie wdarł się w nozdrza, zaraz po wejściu do wielkiej sali. Czy ktoś tu wietrzy? To pytanie zadawał sobie młody robotnik ubrany w dżinsy prosto z Pewexu. Stara, migająca jarzeniówka nie rozświetlała nieprzeniknionego mroku pomieszczenia. Zjawisko potęgowały cienie rzucane przez pnące się w nieskończoność regały. Mężczyzna miał się spotkać ze starym archiwistą, którego zesłano zaraz po wojnie do tego miejsca zapomnianego przez Boga. Młodzieniec był zdeterminowany. Chciał zajrzeć w sadzawkę przeszłości, a archiwista oferował kamień, który wrzucony weń tworzył na jej powierzchni kręgi. Teczka wylądowała na wysłużonym blacie. Niewielkie pociągnięcie za wstążkę i nastała światłość. Młody robotnik poznał prawdę. Odkrył zawłaszczony dworek. W tle pojawił się mezalians popełniony przez jedną z prababek. Poznał swe korzenie. Poczuł się jakby lepiej.


A jak się mają nasi przodkowie na Śląsku Cieszyńskim? Czy starte napisy na kamiennych tablicach to jedyne po nich pozostałości? Na szczęście depozytariuszami pamięci o nich są wszelkie związki wyznaniowe, gdzie z pieczołowitą staranność spisano metryki. Trzeba jednak wiedzieć, gdzie została zaczepiona owa nić Ariadny. Z pomocą może przyjść nam dr Michael Morys-Twarowski, który prowadzi blog Przodkowie z Cieszyna od pięciu lat. Takim oto sposobem możemy się dowiedzieć, że prawdopodobny przodek piłkarza Ireneusza Jelenia, Paweł Jeleń urodził się w połowie XIX wieku w Gutach, a za żonę wybrał sobie Zuzannę Koczur z Cieszyna. Z kolei krewny cieszyńskiego radnego Krzysztofa Heroka również pełnił taką funkcję w Zarzeczu. Sam i ja pogrzebałem w tym rejestrze w nadziei odszukania potencjalnych krewnych. Wynika z niego, że mój przodek - Jan Gawlas z Brennej należał do 56. Pułku Piechoty feldmarszałka Wacława von Colloredo, który na początku XIX wieku stacjonował na pograniczu Śląska i Moraw.

Tym Breniakom nie można odmówić bitności. Wielu z nich stawiało opór okupantowi w czasie drugiej wojny światowej. Broni nie składają nawet dziś. Być może są przyzwyczajeni, że po akcji musi nastąpić reakcja. Tak było i tym razem. W ramach ustawy dekomunizacyjnej Instytut Pamięci Narodowej nakazał w Brennej zmienić patrona jednej z ulic. Rzekomą ofiarą padł Józef Szefczyk – działacz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Górale wcale nie stanęli w obronie jego osoby. Uznali, że w interesie mieszkańców Brennej jest niezmienianie nazwy ulicy, gdyż naraziłoby to na koszt zbyt wiele osób. Zaproponowano by nowym patronem ulicy został nie kto inny, jak Józef Szewczyk, były piłkarz Lecha Poznań. Mają łeb ci górale. Najbardziej w całej sprawie spodobała mi się nie tylko pomysłowość mieszkańców, ale także postawienie na swoim. Mają rację w jednym. Kiedyś nikt nie pytał ich o zdanie, a teraz trzeba się liczyć z ich opinią.

Siedząc kiedyś za weselnym stołem, usłyszałem, że wodzirej pozdrawia ekipę górali z Goleszowa. Wielu z gości parsknęło śmiechem, a jeszcze przez długi czas  część z nich zwijała się ze śmiechu. To ci nobilitacja. My, górale? Chyba niskopienni – drwili z nieświadomego niczego wodzireja z Górnego Śląska.  Choć wielu mieszkańców Śląska Cieszyńskiego to górale, wielu z nas nie ma pojęcia, że nimi są. Gdzie jest ta magiczna linia, za którą zaczynają się zielone pastwiska i drewniane szałasy? Polski poeta i geograf Wincenty Pol wyróżniał wśród Górali Śląskich cztery grupy. Zaliczali się do nich: Morawianie, Jabłonkowianie, Wiślanie i Breniacy. Wynika z tego przeglądu folklorystycznego, że w Ustroniu górali jeszcze nie ma. Natomiast zdecydowanie są w Brennej. To tu przybyli z Wołoszczyzny i Siedmiogrodu, by wypasać swoje stada. Cześć z nich zaczęła pracę w nowo powstałej hucie szkła, która została założona przez księcia cieszyńskiego Kazimierza II.

Swoją drogą warto przypatrzyć się samemu sobie. W srebrnej tafli zwierciadła zobaczymy nie tylko siebie, lecz również tych, którzy byli przed nami. Obdarowali nas bogatym zestawem genów. Naszym dziedzictwem jest nie tylko wygląd zewnętrzny, ale także określone zachowania. Nie jesteśmy jedynie spadkobiercami, lecz również testamentem poprzednich pokoleń oraz najlepszym dziełem, jaki stworzyli. Należy jednak pamiętać, że każdy z nas jest dziełem obdarzonym własną wolą.

niedziela, 8 października 2017

Drzewa

Przychodzą takie chwile w życiu  człowieka, że nic mu się nie chce. Nie dlatego, że jest leniwy, lecz z powodu bezsilności, która go ogarnia niczym macki Wielkiego Przedwiecznego Cthulhu. Ta bezsilność drąży dziury w człowieku z mocą kropli wody, która precyzyjnie i nieustannie rzeźbi skałę. Kap, kap. Ciecz wpływa do kielicha ludzkiej duszy. Czara goryczy przelewa się. Bezsilność przechodzi metamorfozę. Przybiera postać gniewu i frustracji. Zduszone emocje i brak relacji z drugim człowiekiem kończą się erupcją. Najlepszą metodą ugaszenia pożogi u mężczyzny jest praca fizyczna. Wówczas gniew wypala się na podobieństwo glinianych garnków. Tego dnia zobaczyłem stylisko siekiery. Harmonijna praca dłoni oraz ramion dała efekt. Wystarczył jeden zamach i ostrze wbiło się w kawałek drewna przeznaczonego na opał. Raz za razem padał, a góra drewna rosła. Wysiłek fizyczny nie powoduje uczucia pustki, lecz porządkuje zastany chaos. Kłębiące się myśli systematyzują się. Każde kolejne opadnięcie głowicy wskazywało jasną ścieżkę.


W  Ochabach - miejscowości znanej z hodowli koni także ktoś chwycił za siekierę. Na całe szczęście ofiarą nie padły konie. Nikt w swej pościeli nie znalazł końskiego łba, jak miało to miejsce w Ojcu Chrzestnym. Cięć dokonano wśród drzewostanu porastającego wały Małej Wisły. Decyzja administracyjna została wydana ze względu na zagrożenie, jakie drzewa stwarzały dla samego wału. Wydawałoby się, że uzasadnienie jest wystarczające. Dla wielu ludzi to zdecydowanie za mało. Rozsądek zostaje wyparty przez ckliwe wspomnienia o tym, jak kiedyś spacerowali w tym miejscu razem z dziećmi. Bo obecnie nie ma gdzie? Co więcej, wycięcie drzew urasta do rangi początku krucjaty, jaka rzekomo rozpętała się w Polsce przeciwko drzewom.

Przyznam, że to zabawny sposób myślenia, kiedy ktoś uważa, że w naszym kraju jest łatwo wyciąć drzewo. Tu wcale nie chodzi o złą wolę. Większość wycinek musi zaopiniować urzędnik. Choć jesteś właścicielem nieruchomości, to twój pogląd na sprawę jest nieistotny. Stosy przepisów prawa pętają Ci ręce. To bez znaczenia, bo do walki o prawo do decyzji stają samozwańczy obrońcy przyrody. Dla nich leśnicy to siepacze na usługach rządu. To nieważne, że przez lata zgłębiali wiedzę dotyczącą lasów.  Ach gdyby drzewa mogły płakać, a z ich ran ciekłaby żywiczna posoka. Ci nieokrzesani leśnicy zgięliby kolano i uwierzyli w to, jak przyroda cierpi. A ja taki nieczuły nie odpowiadam na ten zew. W tej chwili jedyne drzewo, jakie mnie interesuje, to te posadzone przez Jessego.

Ten, który wieńczy koronę wcześniej wspomnianego już drzewa, znalazł również swoje miejsce w różanym ogrodzie swej Matki. W minioną sobotę 59 paciorków i krzyż znalazło się w centrum uwagi całego kraju. Nie inaczej było w Cieszynie, Puńcowie, czy Lesznej Górnej. Zjechało się wielu wiernych z całej Polski, by uczestniczyć w akcji Różaniec do Granic.   Tego dnia wielu współbraci połączyło się na wspólnej modlitwie. To jednak nie było w smak wielu postępowym piewcom Jasnogrodu. W swym upojeniu walką o wolność, równość i braterstwo nie znaleźli miejsca dla katolików. To się w głowie nie mieści, by pozwolić komuś uczestniczyć w czymś, co rzekomo nie licuje z rozumem. Z ustami pełnymi gołosłownych frazesów walczą z Bogiem, którego przecież w ich przekonaniu nie ma. Ze starej zakurzonej szafy wyciągnięto stare, wysłużone autorytety. Znowu przydatni stali się zapomniani filozofowie – Jan Hartman i Janusz Palikot, którzy stręczyli jedyne, słuszne, postępowe myśli. Wilczym prawem felietonisty wyzłośliwię się. Czy skończenie kierunku filozofia oznacza bycie filozofem? Bo czyż ja kończąc administrację, jestem administratorem?

To nie prawda, że jestem nieczuły na piękno przyrody. Wraz z synem przez szybę w oknie obserwowałem szpaka. Niewielki ptaszek dzióbał jabłko, które samotnie leżało na chodniku nieopodal starej jabłoni. Zwierzątko próbowało zdobyć pożywienie  pośród kolorowych liści, zanim Persefona zejdzie do swego surowego małżonka. Kiedy trójgłowy pies zawyje, spadnie śnieg, a natura zakryje przed nami wszystkie swe tajemnice. Naturalną koleją rzeczy jest to, że rodzice wraz z dzieckiem na nowo uczą się pewnych rzeczy. Bywa i tak, że pewne rzeczy trzeba sobie odświeżyć.  Tym razem padło na Króla Lwa. Widząc po raz pierwszy tę produkcję w wieku siedmiu lat, nie zdawałem sobie sprawy, jakie genialne są dialogi w tej ponadczasowej animacji. Pozwolę sobie przytoczyć jeden z nich, gdyż idealnie ilustruje moje poglądy na temat przyrody.

Mufasa: Wszystko, co widzisz, żyje ze sobą w doskonałej harmonii. Jako król musisz pojąć istotę tej harmonii i nauczyć się szanować każde stworzenie od mrówki po antylopę.
Simba: Ale antylopę się zjada.
Mufasa: Tak, Simba. Wszystko Ci wyjaśnię.

środa, 4 października 2017

Gwiazdy

Mój trzyletni syn całkiem niedawno ustanowił się samozwańczym ekspertem od gwiazd i księżyców. Wykrzyczał to wyznanie wprost do gwieździstego nieba, wskazując na gwiazdę północy. Dzieci, a zwłaszcza te małe potrafią wprawić niejednego rodzica w osłupienie. Wszakże nie przeglądaliśmy razem astronomicznego atlasu nieba. W kącie pokoju nie stoi teleskop. Co najwyżej między szpargałami wala się lornetka sklejona naprędce z rolek po papierze toaletowym. To zdecydowanie zbyt słaby sprzęt, by obserwować kosmos. Nie szukamy Wodnika, ani nawet Jowisza. Czy koniunkcja planet nam sprzyja? Nie śledzimy perskich tablic astrologicznych niczym Trzej Mędrcy ze Wschodu. Skąd u malca taka wiedza? Ciężko nadążyć za tym rezolutnym chłopcem. Jedno jest pewne. Łeb nie od parady ma po ojcu i zdolność obserwacji również.


Brukowany trakt wiodący wprost na rynek. To tu w cieniu Biedaczyny z Asyżu oraz Józefa z Dzieciątkiem wije się wąż samochodów. Od czasu budowy węzła przesiadkowego jest tu jakby ciaśniej. Opuszczone szyby taryfy odkrywają przed nami niemalże Wersal. Zabiegać o klienta trzeba. Starym Pasatem nikogo się już nie przewiezie. Na wietrze furgoczą strony Głosu. Kierowca szybkim ruchem dogasza niedopałek. Klient już czeka. Taksometr się włącza. Show must go on. Nie ważne, czy jesteś stela, czy tylko przejazdem. Wnet dowiesz się, co w trawie piszczy. Ilu Czechów było na targu? Po ile kilogram pieczarek? Kto narzeka na przebudowy ulic w centrum? Jaka jutro będzie pogoda? Co Kaczyński mówił w radiu. Na te i inne pytania odpowie on – kierowca taryfy, pięciominutowy gawędziarz i kompan.

Wcale nienajgorszym punktem obserwacji jest miejski autobus. Koniecznie ten z niskim podwoziem. Za kółkiem siedzi przesympatyczny Mirek. To tu rozgrywają się dramaty. Od pierwszej sekundy rozpoczyna się walka z czasem. Kto pierwszy zajmie miejsce? Jestem kobietą w ciąży. Jestem starszym panem, który podpiera się laską. Czy ktoś ustąpi mi miejsca? Nie widzę twarzy. Kaptur głęboko naciągnięty. Słuchawki smętnie zwisają, jak gdyby sączyły elektrolity do krwioobiegu. Wzrok wbity w migający ekran. Możesz sobie mówić do ściany. Wielki dramat przydarzył się także dziesięcioletniej dziewczynce. Ma bilet, lecz zapomniała legitymacji. Kanar ochoczo wypisuje mandat. Bo przecież nie widać, że przyłapana jest uprawniona do posługiwania się ulgowym biletem. Od przystanku do przystanku. Tak niewiele czasu potrzeba, by utracić twarz człowieka.

Wyobraź sobie, że siedzisz w jednym z cieszyńskich barów szybkiej obsługi.  Zgodnie z definicją takiego miejsca długo nie zagrzejesz tu miejsca. Błąd! Wielu tak myśli, dlatego grzecznie postoisz w kolejce. Z nudy oglądasz ściany. Obracasz się w koło i studiujesz zdjęcia samochodowców wyścigowych, które wiszą na ścianach lokalu. Pracownicy robią, co mogą. Jednakże skutecznie blokowani są przez znajomych, którzy wyrastają jak grzyby po deszczu przed Tobą. Tak więc zamieniasz się w słuch, bo przecież na lepszą rozrywkę liczyć nie możesz. Główną narrację prowadzi kierowca karetki. Jako jeden z nielicznych cieszy się z niepogody. Kierowcy w końcu będą jeździć ostrożniej. Nie będzie musiał już zbierać poodzieranych motocyklistów z asfaltu. Tylko jeszcze musi zdążyć do kina. Koniecznie musi zobaczyć Botoks. Mężczyzna tylko jeszcze nie wie, czy ma dystans do swojej profesji.

Na sam koniec cymes. Nie wyobrażam sobie Cieszyna bez aromatu kawy. To jeden z przejawów kulturowej spuścizny łączności z Wiedniem. To tu przeglądamy aktualną prasę. To tu wymieniamy poglądy, przerywając dialog drobnymi łykami czarnego napoju. Opierając się o kawiarnianie krzesło, wygłaszamy tyrady przeciw swym oponentom. Widelczyk wbija się w sernik po wiedeńsku. Żaden kęs nie przeszkodzi nam obrobić komuś dupę. Nie ma obawy. Nie udławimy się.