wtorek, 28 grudnia 2021

Wstając od stołu

Jest taki moment w świętowaniu, że człowiek odmawia już tej radosnej kuracji. Stoły uginające się od jedzenia i wszelakie starania gospodyni zaczynają przynosić skutki odwrotne od zamierzonych. Nie ma rady. Czas odsunąć krzesło, koniecznie z wymownym skrzypieniem, tak by wszyscy biesiadnicy wiedzieli, że barszcz zastąpił już krew, a uszka odtąd będą służyć już wyłącznie do słuchania. Prawie identycznie ten scenariusz przebiegał u mnie, chociaż teatralnych gestów nie było. Rozsądek podpowiadał, że czas skończyć, a najlepiej wyjść z domu. 

Okazja nadarzyła się następnego dnia. Minus osiem stopni mrozu nie zachęcało, ale byłem umówiony. Szedłem aleją Piastowską, obserwując swobodnie dryfujące kry lodu. Patrzyłem na rzeczny żywioł przez okręgi nowoczesnych ławek, jak gdyby to były szkła lupy. Nic więcej nie wypatrzyłem, gdyż odgłosy kaczek jak zły omen wyrwały mnie z rozmyślań. Dalej już tylko ziejąca dziura po budynku Straży Granicznej, a jeszcze wcześniej, za sanacji – szaletu miejskiego. Próżno dziś szukać równowagi. Przepływu wody i myśli broni śluza. Koło zębate weszło w sojusz z lodem.

Nie ślizgałem się po nowym bruku ulicy Głębokiej. Szedłem z głębin i myślałem, że z nich wychodzę, ale nie sposób przechodzić obojętnie obok prowizorycznych śmietników rodem z epizodycznych festiwali muzycznych. Worki obiecująco tańczyły na wietrze, zachęcając przechodnia do pozytywnej oceny  inwestycji. Podobny efekt przyniosły gargantuiczne ławki, które już niestety będą stałą instalacją.

W końcu wspiąłem się już na płaskowyż w okolicach małych laub i biblioteki miejskiej. Wiedziony zapachem kawy, skręciłem w sejmową. Czy tylko kawa zwiastuje przypływ energii? Nie. Mógłbym wymieniać, ile sklepów zamknięto, ile stoi pustych lokali, ale nie sposób nie zauważyć, że inne znów otwierają się na nowo. To meksykańskiej kuchni można skosztować na mieście, w innym miejscu zaś, gdzie wpierw pito alkohole, przysiadły kolorowe ptaki, by w ich towarzystwie poplotkować przy babcinym obrusie.

Miasto umiera, miasto się odradza. Tyle że ta cykliczność nie jest tak powtarzalna, jak w przyrodzie. Nigdy nie wiadomo, co zostanie poświęcone, by organizm miejski mógł trwać. Tam, gdzie stał szalet, będzie informacja turystyczna. Tam, gdzie groźni celnicy się zasiedzieli, społecznicy nie zagrzali miejsca. Miejmy nadzieję, że prężąca się iglica wieży magistratu, będzie symbolem kolejnej odnowy. Jakkolwiek się w przyszłości nie stanie, mam zamiar wziąć przykład z Ewy Farny i być sobą.

poniedziałek, 6 grudnia 2021

Krampus

W ubiegłą sobotę, podczas jarmarku świątecznego w Cieszynie nie tylko rozświetlono miejską choinkę, lecz zgodnie z obowiązującą w Cieszynie modą stare centrum i aktualne centrum zostało połączone miejskim węzłem orszaku. Tym razem spod banknotowej budowli o romańskich rysach wyruszył święty Mikołaj, by wraz ze swoimi kompanami dotrzeć na rynek, gdzie miał pozdrowić dzieci. 

Jak się okazuje ta postać, która bitności nie ustępowała Janowi Błachowiczowi, nie zamyka się wyłącznie w chrześcijańskiej kulturze. Przeciwnie, gładko z kościelnych wyobrażeń tak popularnych m.in. na Śląsku Cieszyńskim został zaprzęgnięty nie tylko w kapitalistyczne sanie, które ciągnęły cysternę z czarną, spienioną cieczą, ale również Mikołaj stał się postacią zakorzenioną w polskiej kulturze ludowej. Jak piszą Barbara i Adam Podgórscy: […] opiekun wilków i wilkołaków, z biegiem czasu utożsamiany z demonem leśnym. Potwierdzałyby to dziś mało już znane przysłowia: Na świętego Mikołaja rozbestwia się wilków zgraja lub Święty Mikołaj wilkom pyski na kłódki zamyka.

Kiedy na starej ilustracji święty Mikołaj wręcza dzieciom słodkie jabłka, na drugim planie ciemna istota o demonicznej fizjonomii wciska dziecko do worka. Jeszcze w innych, porywa je do kosza zawieszonego na plecach, by w ciemnej norze złoić je po dupie. Nie sposób przejść obojętnie obok kartki, na której maszkara smaga chłopczyka rózgą, dosiadając wraz z nim konia na biegunach. Kimże jest ta istota o kozim pysku? Też nie miałem pojęcia, że jeszcze pół wieku temu dzieci na Śląsku Cieszyńskim lękały się krampusa. Ten demon podobny do satyra, z wywieszonym jęzorem bezczelnie pozdrawia przestraszone dzieci.

Nie miałem zamiaru nikogo straszyć. Nieopatrznie pokazałem krampusa dziecku, mówiąc, że kiedyś wierzono w jego istnienie. Dalej ciągnąłem opowieść, mówiąc o tym, jak stwór przychodził do niegrzecznych dzieci zamiast Mikołaja. Oliwy do ognia dolała babcia, wspominając, że pamięta krampusa. Zainteresowany sprawą zapytałem o rysopis. Jeśli wierzyć wspomnieniom: kampus przypominał starego capa, ubrany na czarno, dłonie zakryte rękawicami. Koszmarnego widoku dopełniały czerwone rogi i czarna pończocha wzuta na twarz. Bano się go nie na żarty, bo babcia pamięta, że gospodarz, u którego wynajmowali kąt, tak się przeraził maszkary, że rozwalił ręką szybę w kredensie.

Usłyszałem, że mam nie straszyć dzieci. Sam przyznam, że w krampusie jest coś, co wywołuje mój niepokój, zupełnie wtedy, kiedy jako siedmiolatek zmierzyłem się z Sądem ostatecznym Hansa Memlinga. Nie muszę dodawać, że przegrałem tę walkę. Dlaczego to kara miała przybrać postać kozła? Cap jest symbolem tego, co nieczyste, zwierzęce, związane z chucią, a także tego, co pogańskie. I choć znaczenie to jest zmienne, jego rdzeń pozostaje nienaruszony. Współcześnie nie pochwala się straszenia dzieci, ale nie można odmówić temu społecznej próby zmierzenia się człowieka z własnymi słabościami już od najmłodszych lat.