środa, 24 maja 2023

Z siodełka widzę lepiej

Maj w tym roku przypomina ścieżkę rowerową. Rowerzysta musi dzielnie omijać kałuże i kołem wyszukiwać suchych skrawków nawierzchni. Tak samo jest z dniami, w które można wybrać się na spontaniczną wycieczkę. Śledzenie prognozy, ruchów gwiazd, czy nawet nasłuchiwanie utyskiwań na ból kości u osób starszych na nic się nie zdaje. Trzeba wyczuć moment.

Przemogłem się. Po szesnastu latach ponownie dosiadłem aluminiowego wierzchowca. Kiedy byłem młodzieńcem, amortyzatory nie były standardem, chyba że w nowszych modelach, czy sprzęcie przeznaczonym do bardziej kozackich wyczynów. Amortyzatory w niczym mi nie pomogły. Powiadają, że jazdy na rowerze się nie zapomina. Teoretycy!  Trzeba było jednej rozjechanej rabaty z kwiatami, parunastu nieudolnych okrążeń i parędziesięciu soczystych przekleństw. Byłem bliski rezygnacji, ale w końcu utrzymałem wymarzony pion.

Siodełko – niemiłosiernie twarde, pozwalające odkryć ból w partiach mięśni, o których istnieniu nie miało się pojęcia bez zgłębienia atlasu anatomii człowieka, pozwalało zobaczyć własny mikroświat z innej perspektywy. Rzepak kwitł na niezabudowanych połaciach ziemi u styku ulic: Majowej i Frysztackiej. Dalej tylko rowerowa ścieżka urwana w pół drogi niczym kij w szprychy, spychający rowerzystów pod koła niezbyt zadowolonych z tego tytułów kierowców samochodów osobowych oraz ciężarówek. Dopiero industrialny zakątek miasta z kominem utraconej ciepłowni, zza którego wyłaniało się słońce, by prowadzić podróżnych, dawał nieco wytchnienia od ruchu.

Kierownica wbijała się w nieprzyzwyczajone dłonie, nie była lepsza od styliska łopaty; w dodatku mocno drgała. Zupełnie się na tym nie skupiałem, przynajmniej na początku. Bo czymże są wibracje w porównaniu do półarkad kwitnących kasztanowców, skrywających parę zakochanych, Ukrainkę być może dzwoniącą do domu, a może nawet do ukochanego na froncie lub też staruszków, dla których przebycie dłuższego dystansu, nie jest takie proste, więc zacieniona ławka jest dla nich wybawieniem. Nie byłem w tym ruchu sam. Mijali mnie rowerzyści, ja wyprzedzałem kijkarzy. Z prawej strony wyprzedziła mnie zgrabna blondynka na rolkach. Już słyszałem gwar przy kampingu. Już się wiła kolejka do budki z lodami.

Już meta? Już koniec? Już wstęga Olzy się urywa? Mniej więcej w połowie, tam gdzie winien być zrobiony węzeł, przy Moście Przyjaźni wynurzył się peryskop. W czasach pokoju na granicy polsko-czeskiej nie mogła się pojawić tutaj żadna łódź podwodna. Nie trzeba bić na alarm. To tylko albo aż  poezjomat, który sięga do undergroundowych głębin, do korzeni po obu stronach rzeki. Dla hecy? A skąd! By zeskoczyć z siodełka, przystać na moment w tym biegu do lepszego jutra. W końcu, by zobaczyć, czy może nas jednak coś łączy.

poniedziałek, 1 maja 2023

Powierzchownie przez Europę Środkową

Droga, podróż, a raczej człowiek kroczący obraną ścieżką, jest tematem poruszanym przez ludzkość w zasadzie od początku. Ważne było, dokąd wyruszył, co widział, co przeżył, co myślał, w końcu jak to wszystko na niego wpłynęło. Każda wędrówka ma cel, nawet najprostszy: dotarcie od punktu A do punktu B. Właściwie można to sprowadzić do ruchu jako pojęcia z zakresu fizyki. Jednak droga oferuje więcej, stając się nieodłącznym elementem naszej kultury, bez względu na to, co akurat najbardziej trapi jednostkę.

Mnie ostatnio zafrapowało pojęcie Europy Środkowej, przedstawione przez Radosława Zenderowskiego oraz Marcina Dębickiego. Obaj panowie postanowili pokrótce wyłożyć teoretyczne ramy tego tworu, rozwiewając moje mgliste pojęcie na ten temat. Przy okazji w sposób niepozostawiający czytelnika obojętnym, do swej narracji wykorzystali Cieszyn. Jeśli ktoś nie lubi akademickiego języka i momentami kąśliwych, aczkolwiek zmuszających do refleksji uwag na temat swojego miasta, niech chociaż skusi się na przeczytanie dodatku o miejscowym Barze Kurczak.

Jadąc na południe od naszej granicy, miałem swoje wyobrażenie środkowoeuropejskości. Oczyma śledziłem linię Karpat, która pojawiała się, to znikała za ekranami strzegącymi drogę szybkiego ruchu. Bo niby człowiek jechał busem, nie zamartwiając się o nic, a miał wrażenie, jakby płynął po falach. Wyobrażenie to z resztą spotęgowało słuchanie Chołodu Szczepana Twardocha, które akurat brzmiało w słuchawkach. 

Karpaty jednak niewiele miały wspólnego z polarnym klimatem. Też było zimno, ale pogoda wydawała się wyrywać szponom zimy. Im dalej na południe, tym więcej nadziei rodziło się w człowieku. Bo czyż człowiek się nie uśmiechnie, gdy zobaczy robotników w winnicy, którzy doglądają nagich szczepów? Wyciągają narzędzia z otwartej paki ciężarówki. Mijają kapliczkę, która wyrasta niczym figowiec w łukaszowej Ewangelii.

W czasie jazdy już w kierunku austriackiej granicy dostrzegłem pewną prawidłowość w miasteczkach rozsianych na Morawach. Te wszystkie osiedla ludzkie pośród zielonych wzgórz są jakąś niewidzialną mocą podporządkowane kościołom. Zbudowane świątynie w centrum, górują nad resztą zabudowań jak gdyby były w oku cyklonu albo jakby unosiły domostwa ku górze, ku niebiosom, oferując zbawienie, o ile nie przeszkodzi szklanica piwa, kielich wina, cokolwiek. A może pomoże?

Zatrzymuję się w tych „ateistycznych Czechach”, nieopodal Mikulova, by rozprostować kości. I postanowiłem sobie, że w Bavorach pofatyguje się do tego zaobserwowanego przeze mnie centrum miejscowości. Barokowy kościół pod wezwaniem świętej Katarzyny Aleksandryjskiej nie jest wcale zamknięty. Ku mojemu zaskoczeniu na jednym z pięciu ołtarzy wystawiony został Najświętszy Sakrament. Świątynia niemal pusta. Modli się jeden mężczyzna; reszta wioski pewnie w pracy. W tej „katolickiej Polsce” adoracja tylko w wyznaczonych świątyniach lub o konkretnej porze, z obawy przed profanacją.

Wyruszyłem dalej. Im bliżej Alp, tym mniej Europy Środkowej. Nepomuki przestały strzec cieków wodnych i sekretów spowiedzi. Toalety coraz częściej płatne. Czekały mnie nowe dziwy i zwyczaje, tajemnice do odkrycia. Ale to dopiero wtedy, gdy dotrę do krainy, gdzie nie istnieją zebry.