niedziela, 21 października 2018

Tekst (nie)polityczny

Gdy zacząłem pisać ten tekst, wyniki wyborów samorządowych nie były jeszcze znane. Może to i dobrze. Nie zmąciły w niczym mojego osądu. W tym roku wybory obserwowałem dosyć intensywnie. Czytałem, analizowałem oraz słuchałem nie tylko kandydatów, ale i wyborców. Nie czekam na rezultat jak na nadejście świtu, który ma zwiastować lepsze jutro. Oczywiście jedne wyniki  spetryfikują obecną sytuację, inne zaś będą powiewem zmiany. Czy na lepsze? Mimo szczerych chęci i mniej lub bardziej szczerych obietnic na ocenę jakiegokolwiek zwycięzcy będzie trzeba jeszcze poczekać. Jakikolwiek będzie wynik, nie będę rwał włosów z głowy, ani tym bardziej nie będę pakował walizek, budząc przy tym politowanie.


W kampanii budziły się dawno uśpione demony, a im dłuższy cień rzucały, tym większą trwogę budziły. Przyznam, że tęsknię do czasów, kiedy podstawowym podziałem na Śląsku Cieszyńskim był ten, gdzie albo ktoś był stela, albo był werbusem. Ten drugi był rzecz jasna zły, bo miał czelność przybyć na tę ziemię i wciskać nos w nieswoje sprawy. Ba! Zmieniał nawet zastany stan rzeczy. Budował, tworzył, czasem zgarniał sprzed nosa lepszą posadę. Koniec końców współtworzył lokalną tożsamość. Podział ten był w pewnym sensie pierwotny, jak gdyby pochodził jeszcze z czasów plemiennych.  Dziś przywołuje tylko zdawkowy uśmiech.

Jestem rozczarowany nie wyborem, którego część z nas (pewnie mniejsza) dokonała, ale sposobem argumentacji wyborców.  W XXI wieku wciąż pojawiają się podziały ze względu na płeć, wyznanie i inne  mniej lub bardziej smutne kryteria. Z kolei pewne komitety wyborcze są z definicji złe, a popieranie ich jest skutkiem braku rozsądku. Taki wybór zwiastuje nieszczęście niczym płonąca żagiew z łona Hekabe. Zdaje się, że  ważniejsze są nasze wewnętrzne lęki niż to, czy ktoś przekonuje nas swoim programem lub dotychczasowym dorobkiem życiowym. 

Z tym drugim też nasi kandydaci mieli spory problem.  Tej jesieni w skrzynce pocztowej znalazłem istny śmietnik. Kolorowe papierki, które błyszczą, lecz nadal niczego nie wyjaśniają. Odniosłem wrażenie, że wielu kandydatów było branych z łapanki lub prowadziło swe kampanie tak, jak gdyby  nie mieli zamiaru wygrać. Nie umieli się w żaden sposób sprzedać, a z marketingowego punktu widzenia mieli być wysokiej jakości produktem. I niech ktoś mi wytłumaczy, co to za osiągnięcie, że  ktoś był przez trzydzieści lat nauczycielem? Mógł być i prezesem banku albo listonoszem. Mnie to kompletnie nic o człowieku nie mówi. Z kolei lakoniczne stwierdzenia, że kandydat jest działaczem społecznym, budzą we mnie zastanowienie. Wstydził się tego, że komuś pomagał lub coś  konkretnego dla kogoś zrobił? Oj, Kandydaci, macie pięć lat na poprawkę.

Mija właśnie setna rocznica powołania Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego. W obliczu nadchodzącej kadencji warto przypomnieć sobie takie postacie jak ks. Londzin, dr Michejda i Tadeusz Reger, którzy odsunęli na bok dzielące ich różnice i porozumieli się dla wspólnego dobra. Widziałem w różnych komitetach wielu wartościowych ludzi i liczę, że po wyborach, kiedy przyjdzie podejmować czasem i trudne decyzje, zakopią wojenne topory i niczym żołnierze zwaśnionych armii na froncie w czasie wigilii podadzą sobie dłonie. 

wtorek, 16 października 2018

O człowieku, który jechał koleją

Udało się! Siedzimy w pociągu. Przed nami jeszcze parę godzin jazdy i dotrzemy do celu. Zanim odetchnęliśmy, towarzyszył nam swoisty niepokój udzielający się wielu osobom, które nie mają wielu okazji do podróżowania. Czy wsiądziemy do odpowiedniego pociągu? Czy pociąg się nie spóźni? Czy zdążymy przesiąść się do innego środka lokomocji ? Te i inne pytania kotłowały nam się w głowach. Na własnej skórze miałem okazję się przekonać, że Cieszyn jest słabo skomunikowany. Podróż w odległe strony wymaga przemyślanej strategii, a im bliżej miejsca zamieszkania, tym gorzej.


Podróż zapowiadała się długa i nużąca, a do najciekawszych rozrywek można by zaliczyć obserwowanie krajobrazu za oknem. Im dalej od Śląska, tym mniej skupisk ludzkich. Nieużytki rolne, łąki i lasy tworzyły monotonny schemat, który sąsiadował z  niemal każdym torowiskiem. Choć przyznam, że była jedna zaskakująca rzecz w całym tym polskim pejzażu. Częstokroć wzdłuż linii kolejowej ciągnęły się ogródki działkowe, niezbyt urodziwe o tej porze roku. Nie wiem, z czego to wynikało. Być może wartość gruntu w takich miejscach jest bardzo niska.

Przygodę w pociągu można przeżyć na dwa sposoby, zakładając, że pomijamy ten trzeci, gdy pasażer chowa się w kiblu przed konduktorem, gdyż nie posiada biletu.  Pierwszy z nich coraz częściej stosowany polega oddzieleniu się od reszty niewidzialnym murem. Wystarczy tablet, kupiona na dworcu kolejowym gazeta lub książka. Zasłaniamy swe oblicze tekstem i już przestajemy być atrakcyjni dla otoczenia. Drugi sposób wydaje się dużo barwniejszy, ale przeznaczony jest dla osób śmiałych oraz stałych bywalców kolei. Jeśli los uśmiechnie się do podróżnika, to stanie się bohaterem sceny rodem z kolei transsyberyjskich, gdzie zawiązują się ciekawe znajomości, a jak dobrze pójdzie, to szybko znajdzie się pęto kiełbasy i kropla alkoholu. Z kolei nieprzychylność fortuny może sprawić, że człowiek trafi na wiecznych malkontentów. Nie mieliby skrupułów, by  żądać zwrotu pieniędzy od przewoźnika tylko dlatego, że w oknie powiewa stara zasłona zamiast nowoczesnej rolety. Jak to powiedziała kuracjuszka pewnego sanatorium: Istne dziadostwo!

Swoją drogą, dziadostwo powolnym krokiem znika z kolei. Dworce już po remoncie lub w trakcie. Aby to zobaczyć, nie trzeba wcale udać się do żadnej metropolii. Na własne oczy widziałem tak odwalony dworzec w niewielkiej miejscowości, że ten nasz cieszyński węzeł przesiadkowy, choć nic mu nie brakuje, może się schować. Same wagony są albo nowe, albo zmodernizowane. Obsługa też jest na wysokim poziomie.  Nie nęka ciągłymi kontrolami. Tylko wciąż połączeń jest zbyt mało.

poniedziałek, 8 października 2018

Liściaste witraże


Jest taka ulica, której nazwy dzieci nie zapomną, gdyż samo jej brzmienie pobudza łaknienie. Mowa o ulicy Czekoladowej. Za wielkim murem, może nie tak nowym, jak ten odgradzający zakład karny w Cieszynie, mieści się  szkoła dla chłopców, których imiona zaczynają się na literę A. Z kolei jednym z wykładowców jest czarne ptaszysko, które w stertach guzików szuka sposobu na odmianę swego losu. W owej akademii, gdzie piegowaty czarodziej trzyma świece w kieszeniach, można przenieść się do innych światów. Wystarczy odnaleźć odpowiednią furtkę w murze.


Akademię i jej furtki traktuję jako metaforę wyobraźni, która im bardziej rozbudowana, tym dalej popycha nas w bezmiar fantazji. Istotne są także klucze do drzwi. Czasem słychać delikatne chrobotanie w zamku. Zaś innym razem drzwi wyważane są z hukiem, jak gdyby do karczmy właśnie wpadła hulaszcza gromada, rozwalając niezbyt solidne zabezpieczenie. To tylko wrażenia, a co je wyzwala? Płacz dziecka, antydepresant, zalotny uśmiech, dym w płucach, srebrzysta tarcza księżyca, tanie wino, cisza w kaplicy, wulgarna zaczepka,  spadający liść. Nigdy nie wiesz, co zapali lont. Możesz być pewien, że wybuch stworzy niezapomnianą feerie barw.

Barwny jest o tej porze roku Lasek Miejski, którego korony drzew splatają się, tworząc gotyckie portale. Nie straszą, bo wypełnione są liściastymi witrażami. To tu na zapomnianej, drewnianej ławeczce, gdzie bez skrępowania można majtać nogami bez względu na wiek, dochodzą miejskie opowieści  niesione szumem wiatru. Wpierw dopływają te, nieco bełkotliwe, jak gdyby słowa sklejali koledzy przy kolejnym kuflu piwa. Piana osiada na wąsatym obliczu. Nie przeszkadza to w niczym, by srożyć miny. Im oblicze bliższe Marsowi, tym bardziej rozmówca przekonany jest o swej przewadze nad swym  zapijaczonym audytorium.

Opowieści swe snuje także niemłody jegomość rozsypujący nagminnie cukier na obrusie stołu. Mówi wierszem, bo umarła w nim nadzieja, że prozą, go kto jeszcze rozumie. W Cieszynie drzemie przy kubku kawy. Kolekcjonuje swe wersy niczym Smaug monety w swym leżu. Idąc tym tropem, przychodzi czas na Toma, Berta i Williama, którym się wydaje, że słońce ich nie dosięgnie. Zalęgli się niczym robactwo na lokalnych portalach. Kłócą się o rację niczym sępy o padlinę. Ich umysły toczy trucizna. Gdyby mogli, zjedli by sami siebie.

Spośród legend i mitów trzeba wydobyć tę utopię, której wyznawcami jesteśmy. Spojrzeć bez krzty litości w kierunku Cieszyna i zobaczyć je takim, jakie jest. Bez słodkich opowieści o urzekających zakątkach, kwitnących magnoliach i tryskającej wodzie z fontanny w Parku Pokoju, które choć są prawdą, to tylko jej fragmentem. Wyznawców utopi jest co raz mniej, bo niewiele ponad 32 tysiące. Cieszyn nie Ilon, nie upadnie, choć liczba spadkobierców Eneasza rośnie. W Krakowie, we Wrocławiu, za granicą. To smutne.

wtorek, 2 października 2018

Doberman


Przy okazji licznych rozmów na temat szkoły przypomniałem sobie, jakimi uproszczeniami nas karmiono na poszczególnych szczeblach edukacji. Z pewnością niejeden z nas pamięta charakterystyki kolejnych epok w historii. Był jeden szczególny element, który zapadł mi w pamięci. Otóż cała charakterystyka niemal zawsze była podsumowana stwierdzeniem, kto lub co jest w centrum myśli ludzkiej. W zależności od epoki był to Bóg lub człowiek. Tu pojawiały się kolejne schematy. W średniowieczu człowiek rzekomo był tak zapatrzony w Boga, że już niczego więcej nie widział. Z kolei w renesansie i oświeceniu w centrum myśli był człowiek. Należy tu zastrzec, że w tym przypadku człowiek stał się synonimem rozumu. Nikt jednak się nie zająknął, jaką popularnością w tych czasach cieszyła się alchemia i inne ezoteryczne zabawy. Co dziś leży w centrum myśli człowieka? Nie jest to ani Bóg, ani tym bardziej człowiek. Myślę, że udzielenie odpowiedzi na to pytanie może sprawić problemy nawet najtęższym umysłom tego świata.


Parę dni temu odniosłem wrażenie, że w centrum myśli niektórych ludzi są zwierzęta. Ta tendencja ujawniła się przy okazji przypadku skoczowskiego dobermana. Pewna pani znalazła się w dosyć trudnej sytuacji życiowej, która zmusiła ją do szybkiej zmiany miejsca zamieszkania.  Była posiadaczką ośmioletniego dobermana i niestety, nie mogła go ze sobą zabrać. Nieopatrznie zapytała w sieci, czy ktoś nie chciałby zaopiekować się psem. Zalała ją fala krytyki, żeby nie rzec, że było to całe morze. Słuchać było głosy: Jak można porzucić zwierze? Ona nie ma serca. Czy z własnym dzieckiem też by tak postąpiła? Niestety zwierze nie jest człowiekiem i nie posiada rozumu, a więc nie można go traktować na równi z człowiekiem. To brutalna prawda, która nie zaprzecza twierdzeniom, że zwierze potrafi być najlepszym towarzyszem życia. Gratuluję tym wszystkim miłośnikom czworonogów pomyślunku. Po takim hejcie, jaki spotkał tę panią, z całą pewnością poprawi się traktowanie zwierząt. Następnym razem nikt nie spyta, bo po co ma się narażać na ostracyzm. Uśpi lub wyrzuci zwierzę na ekspresówce. Pozostanie tylko przeraźliwy pisk opon.

Spod skoczowskiej Kaplicówki potomek myśliwskich psów mógłby się puścić w pogoń za jeleniem, którego pamiętam z obrazu wiszącego w jednym z mieszkań na ulicy Chrobrego w Cieszynie. Zwierze to jest jednym z niepisanych symboli grodu nad Olzą. Swoją drogą, zastanawiałem się nad rodowodem tego szlachetnego znaku Cieszyna, swoistego połączenia paru przypadkowych elementów, które na trwale znalazły miejsce w świadomości wielu cieszyniaków. Hotel Pod Brunatnym Jeleniem, bo to przecież oczywiste. Któż na rynku w Cieszynie nie wzniósł oczu ku niebu, by pozdrowić starego rogacza? Różowy jelonek ze Wzgórza Zamkowego lub nowy jegomość z drewna, który urządził sobie rykowisko u podnóża Wieży Piastowskiej, czyż nie rozluźnili atmosfery pomiędzy starą zabudową? Jest jeszcze coś starszego, co współczesnym umyka. Nie da się tego poczuć jednym pociągnięciem nosa, a oba jelenie są tego dopełnieniem. Otóż dzisiejsza szkoła muzyczna pierwotnie była pałacem myśliwskim wybudowanym przez Habsburgów, którzy wybierali się na łowy po okolicznych lasach. Parafrazując słowa Jerzego Andrzejewskiego: Jeśli kto sądzi, że robię z kogoś balona, to tylko dlatego, że jeleń wyszedł już z mody.