środa, 2 listopada 2022

U Konarzewskich

Maria Konopnicka w jednym ze swoich wierszy napisała: Po­szła­bym ja na kraj świa­ta/  Jak ten wiatr, co w polu lata/ Jak ten wiatr, co chmu­ry pę­dzi / Bia­łe chmu­ry, puch ła­bę­dzi [...]. Przyznam, że tak daleko nie zaszedłem. Dotarłem jedynie na skraj trzech krain, gdzie stoi z drewna ociosana ambona; płynie znad niej kazanie lub dygnitarza gładka mowa. Zanim jednak dotarłem do Trójstyku, w mej skromnej pielgrzymce czekał mnie pewien przystanek.

Pielgrzymka nie jest nadużyciem. Rzeczywiście, wszystko zaczęło się od miejsca kultu. Nie sposób przejść do okazałego domu, nie zauważając drewnianej kapliczki pod wezwaniem NMP Królowej Korony Polskiej. Surowość i skromność drewna jest wymowniejsza niźli kamień i złoto. To tu Najświętszej Panience towarzyszy dziewczyna w cieszyńskim stroju i górnik, który w znoju wyrywa ziemskiej rozpadlinie czarne bogactwo. Deski i każde nabożne pociągnięcie dłuta przepełnione są wdzięcznością za powrót z niegościnnej Syberii Ludwika Konarzewskiego (seniora).

Po dywanie z liści ruszyłem w kierunku rodzinnego sanktuarium Konarzewskich. Willi wybudowanej w Srebrnym Buczniku strzegł kamienny strażnik. Twarz pierwszego malarzy z rodu już na zawsze miała strzec rodzinnych tajemnic, witać i odprowadzać gości do wyjścia. Jeśli w gotyckiej katedrze atmosferę mistycyzmu wprowadzało kolorowe szkło witraży, tak u Konarzewskich podobną rolę odgrywały wielkie okna, nie bez powodu wpuszczające światło do pracowni kilku pokoleń artystów.

Podążałem za gospodynią, pomieszczenie za pomieszczeniem, wciągając się w sagę rodu Konarzewskich. O pierwszym z nich – Ludwiku seniorze, Maria Konopnicka napisała tak: Odkrył Istebną jak Chałubiński odkrył Zakopane. Zachwycił się niewysłowionym urokiem miejsca, prostotą pierwotnego obyczaju i sabałową, subtelną mądrością mieszkańców. Zachwycił się i pozostał… Próbowałem świat zobaczyć jego oczami: Krajobraz z ostem, Polskę w Kajdanach.

Słuchając opowieści, czułem się jak słoń w składzie porcelany. Wytężałem słuch, trzymałem ręce na wodzy, by przypadkiem nie strącić przyborów malarskich, które pozostały w miejscu, gdzie artyści ostatni raz pociągali pędzlem. Te obrazy nie tylko uwrażliwiały ich na świat, czy były wyrazem ekspresji. One ratowały życie. Wpatrzyłem się w autoportret Ludwika Konarzewskiego (juniora), który pozwolił malarzowi wyratować się z niemieckiej łapanki.

Gospodyni wciągała nas głębiej; nie tylko w rodzinne opowieści, ale we wnętrze swego domostwa. Zwabiło mnie ciepło kominka, przy którym ogrzewałem zziębnięte dłonie. Ach, cóż to był za kominek – jedyny w swoim rodzaju, zwieńczony ceramiczną piramidą z wnękami. Każdą z nich zamieszkiwała podobizna nieżyjących już członków rodziny. Dziś Zaduszki, wczoraj Wszystkich Świętych. Jak rozgorzał płomień, tak to wspomnienie dało o sobie znać. Wyobraziłem sobie gospodynię, jak do wnęk z bliskimi wlewa alkohol, by płonął tak silnie, oświetlając podobizny krewnych, jak silna jest jej więź z krewnymi. Jak się okazuje: czas i przestrzeń nie są barierami dla prawdziwie rodzinnej atmosfery. Bogatszy o to doświadczenie, z ciepłą opowieścią zamiast szalu, mogłem ruszyć dalej.