Synoptycy
– ci najwięksi wśród wróżbitów prorokują, że jesień, której złota twarz
przegląda się w zwierciadle z liści, dobiega końca. Jeszcze przed Wszystkimi
Świętymi, mamy odczuć grobowy chłód. Przekonamy się, czy mówili prawdę, czy też
nie. Zważywszy na to, ciekawe jest, że w XXI wieku nadal narzekamy na
nieprecyzyjne prognozy, zmienność warunków zaś sprawia, iż nietrafne
przewidywania mają status niemalże fake newsów. Nie inaczej było w pierwszej
połowie wieku ubiegłego, kiedy do modnego wówczas Zakopanego przybywały masy żądnych
przygód ludzi. Rafał Malczewski w swych felietonach wspomina, jak ludzie psy
wieszali na lokalnym meteorologu, który na owe czasy robił większą karierę
niźli Kret lub inny Zubilewicz.
Korzystając
ze sprzyjającej pogody, wieczorami przechadzałem się ulicami Cieszyna po obu
brzegach Olzy. Ciepłe, jesienne wieczory sprawiają, że jesienna chandra jest mi
niestraszna. To, co ujrzałem też nie.
To, że ulice wieczorami są puste, to rzecz dla mnie oczywista. Osiedlowe
chodniki przemierza sam wiatr. Jedyny ruch dostrzegalny jest w świetle latarń,
które otaczają miejscowy dyskont. Wiele nie brakuje i automatyczne drzwi też
zatrzaskują się przed spóźnialskimi klientami. Źródło światła powinno przenieść
się do przytulnych mieszkanek, gdzie dzieci odrabiają zadania, a dorośli
oglądają serwisy informacyjne. Niestety, tak się nie dzieje. Ani śladu światła,
nawet tego niebieskiego. Policzyliśmy z kolegą, że na dwadzieścia mieszkań w
bloku świecą się światła raptem w trzech. Życie zamiera. Pogrąża się w śnie,
uczuciu beznadziei lub samotności.
Na
drugim brzegu Olzy światła gasną. Wietnamskie torebki bledną w mroku ciasnych
sklepików. Ludzie zamykają swe interesy. Na dziś już dość. Czas wracać do
domów. Nocne życie kwitnie po drugiej stronie ulicy. Na drewnianych parapetach
stoją wypełnione kufle piwa, które pozwalają pozbyć się efektu suchych ust po
paru wdechach nikotyny. Stoją mężczyźni, stoją kobiety. Panie odchodzą.
Mężczyźni między sobą wymieniają uwagi w iście żołnierskim stylu, zupełnie jak
w opowiadaniu Kornela Filipowicza pt. Jeniec i dziewczyna. Obyczajowości pilnuje
potulny pies husky, słuchając co ciekawszych wywodów filozoficzno-społecznych.
W
cieszyńskiej prasie z 1906 roku przytoczono historię ze Stanów Zjednoczonych.
Alkohol szumiał w głowach bardziej niż panny, które można by poprosić do tańca.
Wśród polskich elegantów wywiązuje się rozmowa o daniu komuś w mordę. Jest
ryzyko, jest zabawa. W towarzystwie znalazł się śmiałek, który na szali
zwycięstwa miał postawić szampany – każdy po trzy dolary, jeśli uderzenie kogoś
ma być problemem. Brawurowy był to czyn, uderzyć pierwszego, kto wychylił się z
okna pociągu na zawołanie: Smith! Brodata twarz osuwa się w głąb przedziału.
Taki to był finał suto zakrapianego balu. Honor uratowany!