poniedziałek, 25 marca 2019

Rytuał odprawiany nad talerzem pomidorowej


Słomiane ręce wystawały z koryta rzeki, a stara, kwiecista podomka zaczepiła się o szuwary. Tak oto dopełnił się los Marzanny, którą utopiła miejscowa dziatwa.  Tym samym rozpoczęła się wiosna. Przedszkolaki wyszły ochoczo na spacer, z resztą nie tylko one. Paręnaście stopni w słońcu dało asumpt do wyjścia z domu.  Tak niewiele człowiekowi trzeba do szczęścia. Wystarczy spojrzeć na rozkwitającą cieszyniankę, usłyszeć ptasie trele i poczuć promienie słońca okalające ludzkie oblicze, jak gdyby sam Wszechmogący się do nas uśmiechnął z wysokich niebios.


Nie przypadkiem nogi poniosły mnie na Plac Świętego Krzyża, gdzie do niebios jest choć trochę bliżej, przynajmniej w teorii. Świątynna ściana może wiele skryć, łącznie z samym obserwatorem. Stojąc w cieniu kościelnej wieży, można było w spokoju dumać i obserwować ulicę, która w samo południe stawała się niezwykle ruchliwa. Po drugiej stronie placu dostrzegłem wnękę – miejsce nie całkiem pasujące do zabytkowej części miasta. W zamyśle miała uzupełniać resztę krajobrazu, ale była niczym niewprawnie pomalowane oko przez dziewczynę, która po kryjomu ukradła tusz do rzęs własnej matce lub starszej siostrze. Chciała się podobać na szkolnej dyskotece. Nie chciała podpierać ściany, toteż dzieła dopełniła cynobrowa szminka.

Czuć wiosnę. Tylko dziewczyny mi w głowie. Zamiast słodkich ust zobaczyłem czerwoną ławkę w towarzystwie dwóch kolumn. Początkowo wydawało mi się, że to pokraczne  śmietniki. Po dłuższej obserwacji okazało się, że to monumentalne donice skrywające piękno cytrynowych bratków. Wnęka zapełniła się. Wpierw dzieci strudzone zabawą zapragnęły odpocząć, by nacieszyć się smakiem lodów na patyku. Nie trwało to długo, dzieciom bowiem nie sposób usiedzieć na dłużej w jednym miejscu. Na czerwonym oparciu rozsiadł się starszy jegomość. Z reklamówki wyciągnął gazetę i począł czytać. Wtedy przypomniała mi się myśl z dnia poprzedniego.

A po pracy gazeta. Niegdyś był to niezwykle popularny rytuał wśród mężczyzn, często odprawiany nad talerzem pomidorowej lub innej zupy. Linijka za linijką w każdym domu - robotnika, rolnika, urzędnika. Czytanie gazety było w dobrym guście. Świadczyło nie tyle o byciu oczytanym, ile o posiadaniu pewnego zestawu przekonań.  Dla tego pana  Dziennik Cieszyński, dla tamtego  Silesia. Wraz z końcem ostatniej strony kończył się spokój. Pusty talerz – czas na obowiązki.

Tych męskich rytuałów było znacznie więcej. W niedzielny poranek chodziło się do męskiego fryzjera lub golibrody, by się porządnie ogolić i posłuchać pierwszych plotek. Sądzę, że ten podział na męskie i damskie fryzjerstwo miał sens. To tu było się dopuszczanym do swoistego rodzaju misteriów, w których mogli w świętym i niezachwianym spokoju uczestniczyć mężczyźni przykryci fryzjerską płachtą niczym ornatem. Rytualne ostrze gładziło podbródek pewnymi ruchami. Klient ani nie drgnął, gdy słyszał, że pan spod trzynastki z panią z mięsnego ten tego. Potem jeszcze tylko kawa z kolegami.

Dziś widok ten należy do rzadkości. Panowie umawiający się na kawę zaczynają być wymierającym gatunkiem. Zresztą Ci spotykający się na wódkę również. Każdy uwięziony w swoich czterech ścianach niczym w złotej klatce. Obiad jest, praca jest, czyste i ubrane dzieci są, a ty masz czelność kwilić i upominać się o coś więcej.



sobota, 16 marca 2019

Kinematografia


Cieszyn jest na tyle malowniczym miastem, że gdyby decydowały o tym wyłącznie względy estetyczne, stałby się Mekką filmowców. Cały przemysł pielgrzymowałby tu w poszukiwaniu malowniczych kadrów prowincji oraz spokoju od zgiełku wielkomiejskich ośrodków. Niestety, czar pryska, kiedy na horyzoncie pojawiają się względy praktyczne. Kto by opuszczał Warszawę, Łódź, czy Kraków na dłużej niż weekend? Po pracy na planie  czekają deski teatru, a jeśli nie, to przynajmniej świątynie hedonizmu z prawdziwego zdarzenia.


Kinematografia to przemysł, który musi zarabiać. A jeśli nie płacą, to po co ruszać się z miejsca. Samorząd nie finansuje planów zdjęciowych, to nie ma swojego Ojca Mateusza, którego swoją drogą, mogliby przenieść na inną parafię, bo aż strach się wybrać na wycieczkę do Sandomierza. Nie mamy też serialu o lekarzach, choć te cieszą się niesłabnącą popularnością wśród widzów. Leśna Góra trwa w najlepsze, mimo że pierwotna ekipa tasiemca o lekarzach rozpierzchła się do innych zajęć.  Na podstawie biografii cieszyńskich medyków powstałby kawał solidnego materiału na scenariusz z prawdziwego zdarzenia. Byłoby ratowanie ludzkiego życia w otoczce tarć na tle religijnym oraz narodowym. Przewinęłoby się też paru partyzantów leczonych pod osłoną tajemnicy. Przybyłby może i któryś z Habsburgów. Miejmy nadzieję, że te braki powetują nam inwestycje drogowe, rewitalizacja śródmieścia oraz rozwiązanie problemów w transporcie publicznym.

Muszę się Wam, Drodzy Czytelnicy, zwierzyć, że od czasu do czasu lubię wracać do starych filmów. Ostatnio oglądałem Szczęki Stevena Spielberga i pomimo upływu lat, muszę to przyznać, obraz ten się nie zestarzał. Co więcej, jakościowo przewyższa wiele dzisiejszych produkcji, które mają do dyspozycji większe budżety oraz zdobycze technologiczne. Tak się powinno robić filmy. Parę trupów do połowy Szczęk, a rybki nadal nie widać. Reżyser ma wyczucie i wie, jak budować napięcie. Ma to opanowane do tego stopnia, że gdy pojawia się paradny garnitur zębów, to podskakujemy z wrażenia a kanapa razem z nami.

Po nowe filmy sięgam niechętnie. Mam nieodparte wrażenie, że większość tego, co się nam lansuje, jest marną imitacją obrazów, które doskonale znamy. Jest to robione w tak bezczelny sposób, że po seansie szukamy pierwowzoru, by złagodzić zgagę. Jeszcze gorzej ma się sprawa ze wskrzeszaniem starych bohaterów w nowych odsłonach, gdzie akcja toczy się po latach od wydarzeń, które miały miejsce w poprzedniej części. Te pomysły mają prawo nie wypalić. Nie jest jednak tak źle, jakby się mogło wydawać. W oczekiwaniu na renesans kina odliczam czas do emisji ostatniego sezonu Gry o tron.

czwartek, 14 marca 2019

Spojrzenie na okolicę


Laptop się popsuł. Tragedia stulecia zawisła w powietrzu. Kalectwo murowane, utrata cyberprzestrzennego zmysłu także. Wtedy to dopiero rozkwita pomysłowość, kiedy twórca na nowo może obcować z szelestem papieru, a stalówka pióra wykonuje najpiękniejszego walca, którego wiedeński dwór by się nie powstydził. Czy brak bliskich nam przedmiotów, przyzwyczajeń  i gestów pozwala nabrać dystansu i otworzyć nowy rozdział? Myślę, że podobne uczucia targały Tatusiem Muminka, gdy postanowił porzucić Dolinę Muminków na rzecz opuszczonej latarni morskiej pośród morskich fal. Niestety, nie mam czarnego cylindra, ani nawet fajki, którą mógłbym leniwie pykać.  Mam na podorędziu inną strzelistą budowlę. Osiadam na Wieży Piastowskiej  niczym Kordian na Mount Blanc i oczyma wyobraźni spoglądam na okolicę. Próg wiosny to dobry moment, by gospodarskim okiem doglądnąć obejście i sprawdzić, jak sprawy się mają przed nastaniem pierwszych dni wiosny.


Ujrzałem bliznę – ślad po ranie, którą zszywał pijany felczer pomiędzy jedną a drugą amputacją w lazarecie. Szpeciła lico młodej dziewczyny, która dopiero co rozkwitała. Tak mi się jawi ulica Hażlaska, na którą nikt nie chce spojrzeć łaskawym okiem. Niby ją tolerują, ale w głębi duszy się jej brzydzą. Panowie w białych kołnierzykach najchętniej by o niej zapomnieli, gdyby nie sumienie. Podobno w powiecie zabierają się za wykonanie dokumentacji technicznej, żeby nie rzec medycznej. Znak ten zwiastuje, że ktoś na wzór doktora Lubicza dokona korekty urody.

Przesuwam wzrok nieco bliżej wieży, gdzie cieszyniacy stoją w kolejce, by kupić pączka. Drogi, ale warto, bo świeży. Nogi już bolą od stania. Dziwią się okoliczni sklepikarze, bo u nich nikt nie wali drzwiami i oknami. Tylko knajacki wiatr  strzela w chińskie dzwonki. Z dnia na dzień coraz słabiej. Nawet od strony Olzy podmuch słabnie.

Tylko w kawiarniach ożywiony gwar nie cichnie. Przy latte i pełnym grzechu kalorii ciastku plotka plotkę pogania. Jedna z wieści niesie, że w Cieszynie być może zniknie ruch samochodowy w ścisłym centrum miasta. Nikt nie określa jak w ścisłym. Rodzą się pytania. Co z seniorami? Co z niepełnosprawnymi? Już tam mądre głowy, istne szatany podpowiadają, by w imię postępu wprowadzić myśl w życie i nikim się nie przejmować. Ci sami doradcy beczeliby jak barany, gdyby tylko wprowadzono rozwiązania, które są im nie w smak bez żadnych konsultacji. Bez względu na podjęte w tej sprawie decyzje nic się nie zmieni dla takiego urodzonego wywrotowca jak ja. Nadal będę parkował poza strefą płatnego parkowania, jeśli tylko się da!


poniedziałek, 4 marca 2019

Jeszcze wiosna nie nadeszła



Pragniemy już ciepła, które skąpie sponiewieraną ziemię. Poszukujemy pierwszych oznak wiosny. Gdzieś widziano szybującego bociana, ktoś inny dostrzegł pierwsze krokusy, a w domowym wazonie zagościły pierwsze bazie. Niestety, płonne nasze nadzieje. Można rzec, że stoimy w rozkroku pomiędzy dwoma porami roku. Wiosenne buty, zimowe płaszcze – eklektyzm w pełnej krasie. Rano chłód i kaszel, popołudniem rozwiane poły kurtki oraz czapki naprędce wrzucone do siatek z zakupami. Chętnie zamknęlibyśmy już zimową garderobę na cztery spusty, ale pogoda płata nam niezliczone figle. A może kapryśna pogoda wcale nie jest nieprzewidywalna, ale prognozy nietrafione? Pewnie byłoby inaczej, gdyby na terenie szpitala w Cieszynie nadal znajdowała się stacja meteorologiczna, która została zlikwidowana po drugiej wojnie światowej.


Ociągałem się z napisaniem tekstu o szpitalu. Pokarało mnie i izbę przyjęć w ciągu miesiąca odwiedziłem dwukrotnie. Może gdybym nie zwlekał, drugiej wizyty by nie było. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. W szpitalnym korytarzu miałem okazję zapoznać się z prezentacją na temat historii tego miejsca, która raz po raz wyskakiwała na płaskim ekranie. Czarnobiałe zdjęcia oraz surowe sale operacyjne rodem z serialu The Knick Stevena Soderberga stały się przyczyną pogrzebania w przeszłości miejscowej lecznicy.

Wydawało się, że będzie mrocznie, brudno i cuchnąco. Okazało się coś zgoła odmiennego. Pierwszym dyrektorem cieszyńskiego szpitala został dr Herman Hinterstoisser, wybitnej klasy specjalista z okolic Salzburga, którego wychowankowie odziedziczyli po nim schedę i kontynuowali jego dzieło. Swoją osobą odcisnął piętno nie tylko na ludziach, ale i budynkach. Nad wejściem do dawnej willi dyrektorskiej widniała inskrypcja łacińska: Hic habitat felicitias nihil intret mali (Tu mieszka szczęście, zło nie ma wstępu), która pochodzi ze słynnej mozaiki z Salzburga.

Swoją drogą, przykro się robi, gdy współcześnie budynki szpitala skryte są w cieniu, przytłumione bólem i cierpieniem. Te wspaniałe perełki architektury są pozasłaniane przed światem, jak gdyby słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Fontanna już nie cieszy spacerujących dzieci. Mam nadzieję, że ktoś w przyszłości wypromuje to miejsce, jak w przeszłości ze szlakiem magnolii uczynił niedawno zmarły Mariusz Makowski.

Zanim jednak Cieszyn zakwitnie na różowo, a słońce soczyste niczym pomarańcza zagości u nas na dobre, warto odnotować, że cieszyński szpital był zaprojektowany perfekcyjnie. Na pełnię składały się nie tylko budynki, ale także park, przyszpitalny warzywniak oraz elementy małej architektury. Wspomniałem już na początku o stacji meteorologicznej, ale odkryłem również (pewnie niepierwszy), że na skraju szpitala, w okolicach Cieślarówki dawniej stała okazała altana, w której zapewne odpoczywali pacjenci. Dziś na nowo toczą się dyskusje na temat Cieślarówki, bo teren ten długo leżał odłogiem, co z resztą co roku było widać po nieskoszonej trawie. Panie i Panowie, Radne i Radni, Pani Burmistrz, urzędnicy, spoglądając z zadumą w tamtą stronę, patrzcie w przeszłość.