wtorek, 31 maja 2022

Odrobione lekcje

Gdy jasne promienie słońca przebijają się przez szarość szkolnej szyby, uczeń przestaje wsłuchiwać się w monotonny głos nauczyciela. Ręka opada z sił, znacząc zeszyt w linie kleksami. Innym razem zaś głos więźnie w gardle, gdy trzeba przed całą klasą wyrecytować wiersz, którego treść znacznie szybciej opuści pamięć ucznia, niż się tam znalazła. Za oknem Sali lekcyjnej kusi ciepło i dźwięki dobiegające z pobliskiego placu zabaw. Nic nie może konkurować z okrzykami radości. Tymczasem trzeba odrobić lekcje.

Mimo lenistwa, dla niepoznaki nazwanego przeciwnościami losu i mnie udało się odrobić zadanie. To były lekcje z Pilcha. Nie jakieś tam rozległe doktoryzowanie się, pisanie traktatów, ale zwykłe zanurzenie się w słowie. No przynajmniej takie po kostki. Muszę przyznać, że ta głębia nie jest już taka ciemna i nieznana, jak poprzednio, gdy dostałem zaproszenie na pierwszą edycję festiwalu literackiego „Granatowe Góry”. Rok temu wybierałem się do Wisły ze świadomością, że ja nawet nie wiem, czy tego Pilcha lubię. Miałem wyłącznie pewność, że jest pretekstem, dla którego stworzono literackie wydarzenie.

Poziom wody opadał, odsłaniając białe golenie czytelnika, który próbował płynąć pod prąd rzeki, w kierunku Partecznika, skąd nogi wyrastały nieboszczykowi Pilchowi. Chciałem zrozumieć, dlaczego ostatecznie tam nie spoczęły, zwrócone w kierunku progu. Jednakże udało mi się zajrzeć do pilchowego limba, w którym pisarz pozostał po śmierci. Wpierw wylądowałem na wyspie z felietonami, gdzie w osobliwy sposób Pilch rozprawiał się z chińskim komunistą, który miał ogromny apetyt na książki. Jerzy Pilch bezpardonowo poddawał ocenie kolegów od pióra. Czasem spoglądał na nich z pobłażaniem, innym razem gromił ich za styl, pragnąc przeciągnąć zbrodniarzy pod kilem. Nie ma wątpliwości, że Jerzy Pilch, co by o nim nie powiedzieć, był szczery aż do bólu. Wiatr gorzkiej prawdy mógł łamać żagle. Ale czy koledzy się nim przejmowali? Zawodzenie wiatru uniemożliwia poznanie odpowiedzi. Jest zbyt daleko.

Tymczasem do plaży, na której można by zagrać w piłkę nożną, dopłynęła butelka o ciemnym zabarwieniu. Zamiast listu wydobyłem woń mocnego, podłego alkoholu, który nie uskrzydla. Sprawia, że problemy namnażają się, mimo tysięcy historii ku przestrodze. Leku nie ma, pragnienie potęguję ułomności u życiowych rozbitków. Syreny pojawiają się raz za razem, doprowadzając do obłędu nieroztropnych marynarzy.

W tym roku nie dotrę na festiwal. Brakuje mi sił; tratwa wydaje się jakby bardziej dziurawa. Gdyby jednak los sprzyjał, przycumowałbym do „Granatowych Gór”. Szukajcie ich na mapach, być może piętrzą się bliżej niż za linią horyzontu, widzianą z bocianiego gniazda. Może i Wam uda się trochę liznąć Pilcha albo innych literatów.