środa, 27 maja 2020

Rozbiór


Granice nadal zamknięte. Nic nie zapowiada, by ten stan rzeczy miał się zmienić wcześniej niż w połowie czerwca. Jedynie wybrane grupy – głównie pracownicy transgraniczni mogą przekraczać linię rzeki Olzy, a i to nie przebiega tak, jakby sobie tego życzyli. Cena jest wysoka. Jednak testy można wykonywać znacznie taniej po czeskiej stronie, gdyż tamtejsze władze ustanowiły górną granicę cenową takiej usługi. Podobno niektórzy czescy pracodawcy również zadeklarowali pokrycie części wydatków na ten cel.


Niedzielne manifestacje rozpłynęły się we mgle, choć lepszym stwierdzeniem byłoby: w majowym deszczu. Potrzebowaliśmy go, gdyż na horyzoncie majaczyła kolejna katastrofa. Nie zmienia to jednak faktu, że część środowisk, a może tylko jednostek, opowiada się za swobodnym przekraczaniem granicy. Nie wiem tylko, czym te postulaty są podszyte. Próbuję je zrozumieć. Czy chodzi o „nieskrępowaną wolność”, czy o faktyczną tęsknotę? Ciężko odczytywać intencje, które kryją się za tym, by granica zniknęła w tym momencie dziejowym, stała się eteryczna. Strzępki wypowiedzi – można je próbować złapać i odczytywać niczym Ewangelię według Judasza.

Muszę się do czegoś przyznać, Drodzy Czytelnicy. Moje serce również jest przepełnione tęsknotą, co uświadomiłem sobie, budząc się pewnego deszczowego poranka. Miałem sen. Myślę, że nie było w nim niczego prekognicyjnego i nie muszę się obawiać przyszłości niczym faraon, któremu sny objaśniał biblijny Józef.

Podczas snu odwiedziłem miasto na Zaolziu. Jestem tego niemal pewien, tak samo jak tego, że już kiedyś tam byłem podczas swoich nocnych pielgrzymek. Słoneczna pogoda sprzyjała spacerowi wzdłuż rzędów secesyjnych kamienic. Co dziwne, zabytkowa część okalała miasto, nie stanowiła jego centrum. Im wnikałem głębiej w miejską tkankę, tym krajobraz się zmieniał. Tu remontowany hotel, tam galeria. To wszystko było preludium do wejścia w jądro ciemności. Coś mnie tam ciągnęło, moich decyzji nie stopował nawet postój przy zabytkowym dworcu, skąd odjeżdżały odrestaurowane autobusy starego typu. Odjeżdżały na życzenie tam, gdzie tylko bym zapragnął. Każdą cząstkę mnie pochłaniało przeświadczenie, że należy zatracić się w tej utopii. Nie przeraziły mnie nawet zakurzone taksówki, za którychkółkami siedzieli Wietnamczycy, jak zwykle przedsiębiorczy.

Pobudka. Czas wstać do pracy. Każda utopia przeobraża się w antyutopię – jej bliźniacze odbicie w krzywym zwierciadle. Tu na Śląsku Cieszyńskim tak właśnie wygląda pogoń za mitem. Hołdujemy mu, pasiemy go niczym górale ostatnie stada owiec. Zamykamy się w pasterskim szałasie, bo jeśli wyjść, to tylko wspaniałego SPA. Spa już było w 1920 roku. To tam dokonał się rozbiór Cieszyna, który przekreślił kształt miasta ustalony znacznie wcześniej po rozpadzie monarchii Habsburgów. Wody rzeki niczym zasieki rozdarły miasto na pół, by krwawiło. Nazwali to granicą i rozdzielili ludność. Minęło sto lat. Stuletni cykl wrócił do tego samego miejsca, wijąc się niczym wąż Uroboros. A może zmienił się kontekst, co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz