Cieszyn
jest na tyle malowniczym miastem, że gdyby decydowały o tym wyłącznie względy
estetyczne, stałby się Mekką filmowców. Cały przemysł pielgrzymowałby tu w
poszukiwaniu malowniczych kadrów prowincji oraz spokoju od zgiełku
wielkomiejskich ośrodków. Niestety, czar pryska, kiedy na horyzoncie pojawiają
się względy praktyczne. Kto by opuszczał Warszawę, Łódź, czy Kraków na dłużej
niż weekend? Po pracy na planie czekają
deski teatru, a jeśli nie, to przynajmniej świątynie hedonizmu z prawdziwego
zdarzenia.
Kinematografia
to przemysł, który musi zarabiać. A jeśli nie płacą, to po co ruszać się z
miejsca. Samorząd nie finansuje planów zdjęciowych, to nie ma swojego Ojca Mateusza, którego swoją drogą,
mogliby przenieść na inną parafię, bo aż strach się wybrać na wycieczkę do
Sandomierza. Nie mamy też serialu o lekarzach, choć te cieszą się niesłabnącą
popularnością wśród widzów. Leśna Góra trwa w najlepsze, mimo że pierwotna
ekipa tasiemca o lekarzach rozpierzchła się do innych zajęć. Na podstawie biografii cieszyńskich medyków
powstałby kawał solidnego materiału na scenariusz z prawdziwego zdarzenia.
Byłoby ratowanie ludzkiego życia w otoczce tarć na tle religijnym oraz
narodowym. Przewinęłoby się też paru partyzantów leczonych pod osłoną
tajemnicy. Przybyłby może i któryś z Habsburgów. Miejmy nadzieję, że te braki
powetują nam inwestycje drogowe, rewitalizacja śródmieścia oraz rozwiązanie
problemów w transporcie publicznym.
Muszę
się Wam, Drodzy Czytelnicy, zwierzyć, że od czasu do czasu lubię wracać do
starych filmów. Ostatnio oglądałem Szczęki
Stevena Spielberga i pomimo upływu lat, muszę to przyznać, obraz ten się nie
zestarzał. Co więcej, jakościowo przewyższa wiele dzisiejszych produkcji, które
mają do dyspozycji większe budżety oraz zdobycze technologiczne. Tak się
powinno robić filmy. Parę trupów do połowy Szczęk,
a rybki nadal nie widać. Reżyser ma wyczucie i wie, jak budować napięcie. Ma to
opanowane do tego stopnia, że gdy pojawia się paradny garnitur zębów, to
podskakujemy z wrażenia a kanapa razem z nami.
Po
nowe filmy sięgam niechętnie. Mam nieodparte wrażenie, że większość tego, co
się nam lansuje, jest marną imitacją obrazów, które doskonale znamy. Jest to
robione w tak bezczelny sposób, że po seansie szukamy pierwowzoru, by złagodzić
zgagę. Jeszcze gorzej ma się sprawa ze wskrzeszaniem starych bohaterów w nowych
odsłonach, gdzie akcja toczy się po latach od wydarzeń, które miały miejsce w
poprzedniej części. Te pomysły mają prawo nie wypalić. Nie jest jednak tak źle,
jakby się mogło wydawać. W oczekiwaniu na renesans kina odliczam czas do emisji
ostatniego sezonu Gry o tron.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz