Siedząc
o poranku w przytulnej kawiarni, popijałem kawę z mlekiem i czytałem książkę,
którą przyniosłem ze sobą. Doskonały kawał literatury popchnął me myśli ku
sylwetkom pisarzy. Gdzież oni się tego wszystkiego nauczyli? Gdzie poznali
układ zdania? Skąd wiedzieli, gdzie postawić przecinek? Gdzie wprawili się w
pisaniu tak, iż wydaje się, że pląsają z gracją po kolejnych stronach swego
dzieła? Niech nikt mi nie karze wierzyć, że pojawili się znikąd – złote
samorodki literackiego sukcesu. Weźmy na przykład takiego Reymonta. Doskonały
wzór – noblista. Z wykształcenia był krawcem. Pisać umiał. Dziś każde dziecko
to potrafi, ale nie każde tworzy. Przyszły pisarz uczył się snucia historii od
swej matki, a reszty? Reszty pewnie z książek.
Współcześnie
zanika relacja pomiędzy uczniem i mistrzem. Ci pierwsi zakosztowali
hiperindywidualizmu. Drudzy odsunęli się. Pochłonęła ich gorycz oraz
zniechęcenie. Wolą tych, co padają na każde skinienie. Tak upada podwalina
rozwoju znana już starożytnym. Gdzie podziały się te słynne duety? Platon i
Sokrates. Dante i Wergiliusz. Artur i Merlin. Adso i Wilhelm. Luke i Yoda.
Każdy uczeń musi chcieć się uczyć od mistrza i porównywać się z nim, by tworzyć
coś własnego, nie zaś kopiować. Tymczasem bez nici relacji oraz znajomości
znajduję swych mistrzów na zadrukowanych stronach. Hamilton, Malczewski, Roth i
inni, jak dobrze, że byliście.
Te
smutne myśli nie są wynikiem tęsknoty do wyimaginowanych duetów, ale kryzysu,
który dotyka ludzkość. Nie umiemy się uczyć od drugiej osoby. Gdzieś urywa się
istotna nić porozumienia. Szwankuje komunikacja. Nawet proste dzień dobry jest problematyczne. Króluje wszechobecny konflikt.
Tryumfuje chaos znany tak bardzo dobrze z różnych prapoczątków. Szkoda, że
powrót do punktu zero uznajemy za progres. Nie uczymy się dawać. Słowa Jacka
Cygana: Jaka kieszeń, taki gest
okazały się prorocze. Jeszcze gorzej idzie nam z braniem, które jest równie
istotne. Nie stać nas nawet na uśmiech.
Natomiast
szczerzy mi się gęba, kiedy czytam interesujące anegdoty. Przytoczę akurat
taką, która odnosi się do dwóch polskich pisarzy związanych ze Śląskiem
Cieszyńskim. Sprawa się tyczyła Kornela Filipowicza i Jerzego Pilcha. Filipowicz
jako starszy kolega po fachu chętnie przyjmował pod swoim dachem młodszych
kolegów. Wspierał ich duchem, ale i nierzadko groszem. Jerzy Pilch wspominał w
swoim Dzienniku, że do Filipowicza
można było zawsze przyjść i porozmawiać na temat tego, nad czym akurat się
pracowało. Ten zaś z papierosem w ustach zawsze znajdował zainteresowanie i
obdarzał słowem uznania. Niezwykle miłosierny gest – podeprzeć czyjąś twórczość
mistrzowskim uznaniem, zrównać się w prawach z uczniem i zachęcić do dalszej
pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz