Powiadają,
że złodziej i dziwka to dwie najstarsze profesje na świecie. Ja bym jednak polemizował z tym
stwierdzeniem. Czy aby na pewno mowa o zawodach, czy może o ludzkich
skłonnościach? Zostawmy jednak panie lekkich obyczajów poza nawiasem naszych
rozważań, albowiem może się okazać, że, Drogi Czytelniku, właśnie spiekasz
raka, zaś ja pisząc te słowa, odkrywam się z nieobyczajnością swoich czynów. Na
poparcie swej hipotezy przytoczę słowa Henryka Kwinto z filmu Vabank: Zresztą zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny
prezes lepiej już kraść par excellence jako złodziej. Tak jest chyba uczciwiej.
Kiedyś
złodziej nie bał się niczego. Był tak nikczemny, że nie przepuścił okazji, by
okraść ubogą wdowę. Boga w sercu nie miał, to też nie widział nic zdrożnego w
kradzieży kościelnej skarbony. Myślał sobie tak: duszy czyścowej już owe grosze nie pomogą, a szklanica wina bez
pękatego trzosu sama się nie wychyli. Nie inaczej było z czarnym charakterem z Historii żółtej ciżemki – zbrodzieniem bezecnym, niewiadomego miana,
zwanym Czarnym Rafałem, vulgo Majster alias Wojewoda, alias Piskorz, grasującym
armata manu po różnych ziemiach tego najjaśniejszego królestwa oraz po krajach
litewskich; czyniący łupiestwa, grabieże, mężobójstwa po gospodach, drogach i
lasach, podan jest zaocznie wyrokiem sądowym na karę pręgierza i śmierci
szubienicznej, gdziekolwiek w Koronie czy w Litwie pojman będzie.
Swoją
drogą, nie powinno mnie już nic dziwić, jeśli chodzi o ludzką pomysłowość. Mimo
to, udało się to złodziejowi, który na
jednej z cieszyńskich myjni obrabował automat pobierający opłaty za odkurzanie samochodów.
Zuchwały czyn udało się zarejestrować na jednej z kamer przemysłowych. Otóż
złodziej podstępnie zakrył swe oblicze. Nie użył kominiarki, ani nawet
pończochy wykończonej koronką, którą wcześniej pożyczył od niczego nieświadomej
kochanki, lecz znalazł nowe zastosowanie dla pampersa. Tak o to jednorazowa
pielucha stała się symbolem postępu kryminalnego półświatka.
W
historii Śląska Cieszyńskiego bywało różnie. Nie było tu specjalnie
bezpieczniej niż gdzie indziej, choć żaden Turczyn pod bramy miejskie nie
podchodził. Mieszkańcy mogli za to liczyć na pobyt Szwedów, którzy tu się tak
świetnie bawili, że zamek się nie ostał. Elementem rzeczywistości były wszelkiej
maści rzezimieszki, zbóje i złodzieje. Nie było dla nich litości. Nikt jeszcze
nie znał twierdzeń markiza Beccarii dotyczących proporcjonalności wymiaru kary
do popełnionego czynu. Surowo karano niecny występek. Wrzucanie w zaszytym
worku do Olzy, wodzenie wokół słupa, palenie na stosie, szubienica, ścięcie
głowy, aż w końcu wywieszenie godnych pogardy trupów skazańców na murach
miejskich. Nie było litości. Była tylko odpłata za krzywdy doznane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz