Łyyyychaaaaaaaaa! – tak brzmiało jedyne
w swoim rodzaju zawołanie bojowe super bohatera – Kleszcza, którego postać
sobie przypomniałem nie tak dawno temu. Ten wysoki jak dąb jegomość ubrany był
w niebieski kombinezon, który uwypuklał wszystko to, co tylko Michał Anioł był
w stanie wyrazić w marmurze. Swoją drogą, wyglądał komicznie (jak większość komiksowych
śmiałków), ale skutecznie zwalczał zło w swoim bezimiennym mieście. Był
chodzącą parodią tych wszystkich wymuskanych bohaterów pokroju Achillesa. Kleszcz
był nietuzinkowy. Współpracował z cudacznymi pomocnikami: Amerykańską
Pokojówką, Jeżem Kanałowym oraz Arturem – strachliwym księgowym w przebraniu
ćmy. Nie mniej absurdalnym przeciwnościom losu stawiali czoło. Któż może uznać
za normalne pilnowanie trasy biegu wieloryba – maratończyka oraz pokonanie grupy
przestępczej faceta, który zamiast głowy posiada krzesło.
W
naszej pięknej okolicy też nie zabraknie bohaterów. Począwszy od przedwiośnia
zaczną się nam ujawniać ich oblicza niczym psie kupy wychodzące spod
stopniałego śniegu. Już za parę chwil rozpocznie się brutalna walka o władze w
samorządzie. Koterie i kręgi towarzyskie będą napinać muskuły, aby ich człowiek wygrał. Będzie wyciąganie
brudów, przekonań, legitymacji, a jeśli zajdzie taka potrzeba to i nieślubnych
dzieci. Nie oszczędzą nawet matki, która modli się o dobrą śmierć, a za młodu
nie zawsze prowadziła się tak jak trzeba. Gdyby jednak to nie starczyło, to w
świetlicy lub innej sali obieca się cuda na kiju. Gdzie tam program? Gdzie
ideały? Obwiesić plakatami okolicę! To
jest pomysł godny pochwały. I chciałbym wierzyć, że będzie inaczej z tą samą żarliwością,
z którą Pigmalion miłował Galateę. Niestety żadna siła wyższa mych nadziei nie
ożywi.
Spojrzał bohater na wzburzony odmęt.
Spojrzał i ruszył na przód, albowiem jego serce nie znało trwogi – napisał Andrzej
Sapkowski w Czasie Pogardy. Słusznie
pisze ten nasz fantasta. Najważniejsze jest, by nasz chwat się nie lękał. Nie
musi być Conanem ani Ondraszkiem. Nie stoją przed nami żadne wyzwania, które by
tego wymagały. Mam wrażenie, że obecnie wielu z nas boi się powiedzieć
cokolwiek. Woli się rozpłynąć w szarej rzeczywistości, byle większość nie
wydała skazującego wyroku. Boimy się szeptów, drwin i wytykania palcem.
Ostatnie czego pragniemy, to dzielić los pariasa.
Mroczna
toń w szklanym naczyniu się pieni. Śliwkowa nuta wypełnia me nozdrza, zaś
czarny nurt porteru z cieszyńskiego browaru spływa kaskadami do mych ust. Nie
powinniśmy tego ukrywać, że twórcy piszą pod wpływem. Marek Hłasko lubił być
permanentnie na bani. Jak pisał Henryk Bereza: Pojechaliśmy nad ranem na drugą stronę Wisły. Tam Marka wszyscy znali.
Złodzieje, kurwy, pijacy. Z kolei słynny Witkacy lubił tworzyć przy pomocy
silniejszych substancji, co skrupulatnie odnotowywał na swych dziełach. Ja zaś
najchętniej tworzę pod wpływem chwili, która daje niesamowity impuls do
działania. Nie daje o sobie zapomnieć, dopóki myśli brzęczą pod czaszką niczym
niespokojny rój pszczół.
Taka
chwila zastała mnie przy lekturze Obrony
Sokratesa. Bo czyż mędrzec nie okazał się bohaterem? Czyż nie rzucił wyzwania
światu, bo zakwestionował pewne sprawy? W końcu jego los pokazał, że mylimy
prawdę z siłą głosu. Ta siła nieuchronnie nas miażdży. Ucieka się do najgorszej
maści forteli, byle nas zdławić. W jednej z cieszyńskich rozmów usłyszałem o
trzydziestoletnim chłopczyku, który kwestionuje to, co świat podaje mu na tacy.
Ależ trzeba być herosem, by deprecjonować czyjś wiek. Jaka słabość w nas tkwi,
gdy w ten sposób próbujemy nadać wartość swoim przekonaniom. Dlaczego zawsze lepiej wiemy od drugiego
człowieka, co ma sądzić? Na to pytanie nie odpowiem. Zamilknę uciszony
cieszyńską kanapką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz