Wtargnęła
znienacka. Przeszła przez próg. Nie pukała. Nie czekała na lakoniczne: Proszę! Siadając, oparła swe plecy o
wezgłowie Twego łoża. Była cierpliwa. Wysłuchała pacierzy. Zobaczyła dziecięcy
płacz wnuczki. Siedziała w ludowym stroju. Poprawiała zapinki z cieszyńskiego
filigranu. Gruby, czarny warkocz spływał po jej ramieniu. Poprawiła rąbek
spódnicy. Naostrzona kosa spadła na drewniane klepki podłogi. Wziąłeś oddech.
Poczułeś ulgę. Wtem niespodziewanie chwyciła twą głowę, przytuliła do pełnych
piersi, po czym swymi wydatnymi ustami pocałowała Cię. Zasnąłeś snem wiecznym.
Zapatrzony w liczne obrazy Jacka Malczewskiego o tematyce śmierci nie mogę
pozbyć się wrażenia, że tak może wyglądać dobra śmierć.
Przyjdzie po mnie, gdy lato
Za lat ile sam nie wiem,
Przyjdzie stanie przed chatą,
Powie czas już na ciebie,
Dzieci ziemią obdzielę,
Zrobię jeszcze Bóg wie, co
I w pachnąca niedzielę
Pójdę za południcą. – W Południe, KAZIK NA ŻYWO
Za lat ile sam nie wiem,
Przyjdzie stanie przed chatą,
Powie czas już na ciebie,
Dzieci ziemią obdzielę,
Zrobię jeszcze Bóg wie, co
I w pachnąca niedzielę
Pójdę za południcą. – W Południe, KAZIK NA ŻYWO
A
mogła przycwałować na szpetnej chabecie w czarny całun ubrana. Tylko niezastraszona
ćma zmierzchnica zwana trupią główką
przysiadła na skraju jej oczodołu. Jedno zatrzepotanie skrzydeł wystarczyło, by
piasek skończył się sypać w klepsydrze. Zakrzywione ostrze spadło i zebrało swe
żniwo. Śmierć ma to do siebie, że może przybierać najróżniejsze postacie. W Oberży Pod Modrą Gwiazdą nieopodal
kościoła pod wezwaniem św. Jerzego była pielgrzymem – mrocznym wędrowcem. Z
kolei na Wyższej Bramie była jedną z czterech sióstr i to w dodatku chromą.
Zawsze szpetna i wychudzona niosła okrutny los. Była katem i sędzią. Za dewizę
swą obrała słowa rzymskiego poety Klaudiana, który niegdyś rzekł: śmierć równa wszystkich i wszystko. Może
być również tak, że kostucha sama mu te słowa podyktowała.
Stara oberża pod gwiazdą modrą,
Podła jak nałóg, stęchła jak szczyn.
Gościła wielu i wielu mogło,
Pijąc zapomnieć, że muszą żyć.
Razu pewnego, z drogi dalekiej
Zaszedł tu pielgrzym, co oczy miał
Czarne, głębokie, mrokiem studziennym.
Kostur mu w ręce kościstej drżał.
Daj deli dol daj doli del
Choćbyś się ukrył nie ujdziesz jej
Daj deli dol daj doli del
Masz Ci polewkę, zbożny pątniku
Rzekł dobry karczmarz i nagle zbladł,
Bo czarne oczy to oczodoły,
Z policzków toczy się trupi jad. – Ballada o Czarnej Śmierci, GreenWood.
Podła jak nałóg, stęchła jak szczyn.
Gościła wielu i wielu mogło,
Pijąc zapomnieć, że muszą żyć.
Razu pewnego, z drogi dalekiej
Zaszedł tu pielgrzym, co oczy miał
Czarne, głębokie, mrokiem studziennym.
Kostur mu w ręce kościstej drżał.
Daj deli dol daj doli del
Choćbyś się ukrył nie ujdziesz jej
Daj deli dol daj doli del
Masz Ci polewkę, zbożny pątniku
Rzekł dobry karczmarz i nagle zbladł,
Bo czarne oczy to oczodoły,
Z policzków toczy się trupi jad. – Ballada o Czarnej Śmierci, GreenWood.
Byle przeżyć do wiosny. Tak mówi wiele
starszych osób. Jakoś tak wychodzi, że największy odsetek zgonów wśród osób
starszych przypada właśnie wtedy, kiedy w przyrodzie wszystko przemija i nie ma
prawa rodzić się do życia. Nestorzy rodów mają w zwyczaju przygotowywać nas do
swego odejścia. Z przymrużeniem oka rzucają hasła typu: teraz już możemy legnąć w pokrzywach. Czy możemy
się przygotować do czyjejś śmierci? Wydaje się, że wiek osoby nie ma znaczenia.
Jałowe są również dyskusje, czy łatwiej pogodzić się ze śmiercią nagłą, czy
zgonem osoby, która długo chorowała. Kluczem jest tu więź, jaka nas łączyła ze
zmarłym. Im bliższa, im silniejsza, tym trudniej pogodzić się nam z faktem, że tej
osoby już z nami nie ma. Odeszła do domu Pana.
Nie
sposób oswoić śmierci. Nie można od niej uciekać, a tym bardziej ukrywać jej
istnienia przed dziećmi. Wiedział o tym Andersen, pisząc słynną Dziewczynkę z zapałkami. Śmierć dziecka
skłania mnie do refleksji, że najgorszą jest właśnie takowa, gdyż zaburza
naturalne koleje losu każdej rodziny. Zastanawiałem się, czy dawniej było
inaczej. W wielodzietnych rodzinach umierało wiele dzieci. Działo się tak
niemalże w każdym gospodarstwie. Czy wtedy było to tak naturalne, że nikogo to
wówczas nie ruszało? Nic bardziej mylnego. Nasi przodkowie czuli podobny ból,
lecz trudne warunki życia sprawiały, że musieli zaciskać zęby i iść dalej przez
życie. Mieli przecież dla kogo żyć. W domu pozostawała pozostała gromadka
dzieci.
Dziś
śmierć wygląda nieco inaczej. Odchodzenie zmieniło się. Pamiętam pogrzeb swej prababki
w Brennej, choć ledwo odrastałem od kuchennej ławy. Nie wiem, czy jej zgon
zwiastowała sowa, czy skowyt owczarka
niemieckiego uwiązanego na łańcuchu, który zawsze mnie ścigał aż do progu drewnianej
chaty. Niezaprzeczalnym faktem było, że umarła ze starości. Złożono ją do
ciemnej, drewnianej trumny w gościnnym pokoju. Niebieskie ściany izby
przypominały sklepienie niebieskie, zaś zdobne wzorki rodem z minionej epoki
migotały niczym gwiezdne konstelacje. Nie pytajcie. Nie mam zielonego pojęcia,
czy wcześniej położono ją na podłodze wyścielanej słomą. Zapewne krewne myły ją
i odświętnie ubierały, bo przecież idzie w gości. Pytacie, gdzie? Do stołu
Pańskiego. Na odchodne wzięła ze sobą różaniec oraz książeczkę Chwalcie Pana. Tylko ona wie, czy szła
świetlistym korytarzem. Nie patrzyła się za siebie, choć drogę powrotną wskazywał
żałobny śpiew oraz płomień gromnicy w puste
noce.
Po
pogrzebie zmarłego następuje stypa. Wtedy to przy wspólnym stole najbliżsi wspominają
zmarłego. Cofają się pamięcią do zamierzchłych czasów. Nie jest to żadną
zasadą, ale co jakiś czas wychylą kielicha ku pamięci. Na stypach nie pije się
dużo. Nie wypada przecież urżnąć się w trupa. To większy wstyd niż odpaść na
weselu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz