poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Kluczowe kwestie

„Święta, święta i po świętach” – powie niejeden z nas, wypychając swój kałdun ostatnim kęsem szynki  w poniedziałkowe popołudnie. Za każdym razem, gdy nadchodzą święta, mam nieodparte wrażenie, że szykowanie się do wszelakich uroczystości, jest czymś na podobieństwo narodowej dyscypliny sportowej.  Niemalże olimpijska atmosfera udziela się już od początku Wielkiego Tygodnia. W każdym domostwie znajdzie się trener, który wie, jakie ćwiczenia należy powtarzać, by zdobyć co najmniej zadowalający wynik.  Choć nie jestem jeszcze doświadczonym szkoleniowcem, to śmiało mogę stwierdzić, że kluczowe są dwie kwestie: dobra lista zakupów oraz sprawny koszyk w odpowiednim sklepie (koniecznie w tym, gdzie są atrakcyjne promocje). Skądinąd polską gościnność uznaję za cnotę naszego narodu, to mam wrażenie, że zatraciliśmy w tym wszystkim jakiś umiar. I nie martwi mnie wcale stan naszych wątrób, czy portfeli. Niepokoi mnie ilość zmarnowanego jedzenia, które ląduje na śmietniku. Zastanówmy się następnym razem, czy ten kolejny sernik jest nam do szczęścia potrzebny?


Jak zdążyłem się zorientować, sezon rowerowy trwa w najlepsze. Jedna z najpopularniejszych tras rowerowych łączy Skoczów z Wisłą. To właśnie w tym pierwszym mieście podczas wczesno-porannej przejażdżki rowerzyści mogą zobaczyć  ludzi obmywających się wodą w Wiśle. Czynią tak zazwyczaj przed świtem w drugi dzień Triduum Paschalnego na pamiątkę przekroczenia Cedronu przez Jezusa. Część z obmywających się zabiera wodę do domu by skorzystać mogli z niej również chorzy i dzieci. Aby się nie wyziębić po tej lodowatej kąpieli, należy wychylić kieliszek skoczowskiej tatarczówki. Ten ludowy specyfik sporządza się z korzeni tataraku, który porasta wiele obrzeży stawów położonych w tzw. „Żabim Kraju”. Inni tłumaczą, że spożywanie tej gorzkawej wódki czyni się na pamiątkę męki Chrystusa. Albowiem tego dnia częstowano Go octem zmieszanym z żółcią.


Nie sposób nie odnieść się do ulubionego obrzędu kościelnego dzieci, czyli święconki.  To jeden z niewielu obrzędów, który sprawia, że Dom Boży pęka w szwach.  Jak się dowiedziałem, dzieje się tak, dlatego że ludzie lubią symbolikę, która jest dla nich zrozumiała. Co więcej, lud odczuwa spełnienie, kiedy ma silne poczucie uczestnictwa w tradycji.  Święcenie pokarmów jest niczym ręcznie tkane płótno, gdzie każda nić jest symbolem. Pojawia się chleb, przedstawiający ciało Chrystusa. Jest i sól mająca oczyszczać i bronić przed złem. Na dnie wiklinowego kosza misternie ozdobionego bukszpanem i baziami spoczywa również  szynka prosto z wędzoka . Wędlina ta ma nam dać zdrowie i siły witalne. Tych znaków skrytych pod wykrochmaloną białą serwetą jest jednak o wiele więcej. Sięgając pamięcią do czasów, kiedy byłem nieco starszy niż mój syn, to przypomina mi się, że wielu z moich rówieśników w koszyczku niosło ze sobą pomarańcze. Kupowało się je na straganie, a nie w Biedronce. Być może pochodziły z Kuby. Nie trzeba mieć wcale słownika symbolów Kopalińskiego, by wiedzieć, że wówczas owoc ten symbolizował luksus i dobrobyt.

Jest jeszcze jedna bliska memu sercu tradycja w Księstwie Cieszyńskim – pieczenie murzyna, bądź też murzina. Murzyn jest rodzajem ciasta drożdżowego, który skrywa wewnątrz niezliczoną ilość wędlin. Najprawdopodobniej nazwa wypieku pochodzi od popiołu, który opadając, zabarwiał ciasto w trakcie pieczenia w starych piecach opalanych drewnem bukowym. Druga z możliwości wskazuje, ze dawniej murzyna pieczono z nierafinowanej żytniej mąki. Są i tacy dowcipnisie, którzy dopatrują się genezy nazwy w podłużnej kiełbasie. Mnie osobiście przekonuje pierwsza wersja.



Ludność ma różne upodobania w kwestii murzyna. Jedni preferują białą kiełbasę pełną polskiego majeranku. Inni zaś wolą tłusty boczek. Natomiast u mnie w domu zdecydowanym faworytem jest wędzona szynka. Robienie murzyna jest dla nas niczym ceremonia. Gromadzimy się przy kuchennym stole w wielkosobotni poranek. W powietrzu miesza się zapach wędzonki, roztopionego masła oraz rosnących drożdży. Wszystkie składniki mieszane są w ogromnej misie. Teściowa niczym kapłanka domowego ogniska pilnuje,  by ten kulinarny rytuał przebiegał bez zakłóceń. Domownicy z potężną warzechą w ręku na zmianę wyrabiają drożdżowe ciasto. Trzeba sporego wysiłku, by go napowietrzyć. Kiedy ciasto jest gotowe, faszerujemy go niezliczoną ilością kawałków szynki. Potem trafia do pieca. Od pierwszego kęsa dzielą nas tylko godziny.  Przecież po wieczornej Rezurekcji i tak się do niego dorwiemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz