„Święta, święta i po świętach” – powie niejeden z nas, wypychając
swój kałdun ostatnim kęsem szynki w poniedziałkowe popołudnie.
Za każdym razem, gdy nadchodzą święta, mam nieodparte wrażenie, że szykowanie
się do wszelakich uroczystości, jest czymś na podobieństwo narodowej dyscypliny
sportowej. Niemalże olimpijska atmosfera udziela się już od
początku Wielkiego Tygodnia. W każdym domostwie znajdzie się trener, który
wie, jakie ćwiczenia należy powtarzać, by zdobyć co najmniej zadowalający wynik. Choć
nie jestem jeszcze doświadczonym szkoleniowcem, to śmiało mogę stwierdzić, że
kluczowe są dwie kwestie: dobra lista zakupów oraz sprawny koszyk w
odpowiednim sklepie (koniecznie w tym, gdzie są atrakcyjne promocje). Skądinąd
polską gościnność uznaję za cnotę naszego narodu, to mam wrażenie, że
zatraciliśmy w tym wszystkim jakiś umiar. I nie martwi mnie wcale stan naszych
wątrób, czy portfeli. Niepokoi mnie ilość zmarnowanego jedzenia, które ląduje
na śmietniku. Zastanówmy się następnym razem, czy ten kolejny sernik jest nam
do szczęścia potrzebny?
Jak zdążyłem się zorientować, sezon rowerowy trwa w najlepsze.
Jedna z najpopularniejszych tras rowerowych łączy Skoczów z Wisłą. To właśnie w
tym pierwszym mieście podczas wczesno-porannej przejażdżki rowerzyści mogą zobaczyć
ludzi obmywających się wodą w Wiśle. Czynią tak zazwyczaj przed świtem w drugi
dzień Triduum Paschalnego na pamiątkę przekroczenia Cedronu przez Jezusa. Część
z obmywających się zabiera wodę do domu by skorzystać mogli z niej również
chorzy i dzieci. Aby się nie wyziębić po tej lodowatej kąpieli, należy wychylić
kieliszek skoczowskiej tatarczówki. Ten ludowy specyfik sporządza się z korzeni
tataraku, który porasta wiele obrzeży stawów położonych w tzw. „Żabim Kraju”.
Inni tłumaczą, że spożywanie tej gorzkawej wódki czyni się na pamiątkę męki
Chrystusa. Albowiem tego dnia częstowano Go octem zmieszanym z żółcią.
Nie sposób nie odnieść się do ulubionego obrzędu kościelnego
dzieci, czyli święconki. To jeden z niewielu obrzędów, który
sprawia, że Dom Boży pęka w szwach. Jak się dowiedziałem, dzieje się tak,
dlatego że ludzie lubią symbolikę, która jest dla nich zrozumiała. Co więcej,
lud odczuwa spełnienie, kiedy ma silne poczucie uczestnictwa w tradycji.
Święcenie pokarmów jest niczym ręcznie tkane płótno, gdzie każda nić jest
symbolem. Pojawia się chleb, przedstawiający ciało Chrystusa. Jest i sól mająca
oczyszczać i bronić przed złem. Na dnie wiklinowego kosza misternie ozdobionego
bukszpanem i baziami spoczywa również szynka prosto z wędzoka . Wędlina
ta ma nam dać zdrowie i siły witalne. Tych znaków skrytych pod wykrochmaloną
białą serwetą jest jednak o wiele więcej. Sięgając pamięcią do czasów, kiedy
byłem nieco starszy niż mój syn, to przypomina mi się, że wielu z moich
rówieśników w koszyczku niosło ze sobą pomarańcze. Kupowało się je na
straganie, a nie w Biedronce. Być może pochodziły z Kuby. Nie trzeba mieć wcale
słownika symbolów Kopalińskiego, by wiedzieć, że wówczas owoc ten symbolizował
luksus i dobrobyt.
Jest jeszcze jedna bliska memu sercu tradycja w Księstwie
Cieszyńskim – pieczenie murzyna, bądź też murzina. Murzyn jest rodzajem ciasta
drożdżowego, który skrywa wewnątrz niezliczoną ilość wędlin. Najprawdopodobniej
nazwa wypieku pochodzi od popiołu, który opadając, zabarwiał ciasto w trakcie
pieczenia w starych piecach opalanych drewnem bukowym. Druga z możliwości
wskazuje, ze dawniej murzyna pieczono z nierafinowanej żytniej mąki. Są i tacy
dowcipnisie, którzy dopatrują się genezy nazwy w podłużnej kiełbasie. Mnie
osobiście przekonuje pierwsza wersja.
Ludność ma różne upodobania w kwestii murzyna. Jedni preferują
białą kiełbasę pełną polskiego majeranku. Inni zaś wolą tłusty boczek.
Natomiast u mnie w domu zdecydowanym faworytem jest wędzona szynka. Robienie
murzyna jest dla nas niczym ceremonia. Gromadzimy się przy kuchennym stole w
wielkosobotni poranek. W powietrzu miesza się zapach wędzonki, roztopionego
masła oraz rosnących drożdży. Wszystkie składniki mieszane są w ogromnej misie.
Teściowa niczym kapłanka domowego ogniska pilnuje, by ten kulinarny
rytuał przebiegał bez zakłóceń. Domownicy z potężną warzechą w ręku na zmianę
wyrabiają drożdżowe ciasto. Trzeba sporego wysiłku, by go napowietrzyć. Kiedy
ciasto jest gotowe, faszerujemy go niezliczoną ilością kawałków szynki. Potem
trafia do pieca. Od pierwszego kęsa dzielą nas tylko godziny. Przecież po
wieczornej Rezurekcji i tak się
do niego dorwiemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz