środa, 28 grudnia 2022

Cykl duński: Trzy oblicza recepcji

W Konradzie Wallenrodzie, w drugiej jego scenie Adam Mickiewicz opisuje wieżę wraz z jej mieszkanką – Aldoną, pustelnicą. Pisze tak o tej budowie: W środku lasu samotna błyszczy za Niemnem wieżyca, Był to klasztor zakonnic, chrześcijan smutna budowa. Podobne odczucia towarzyszyły mi, gdy zobaczyłem po raz pierwszy hotel Ansgar w duńskim Esbjerg. Biały, ascetyczny klasztor wciśnięty między bezkres cegieł. Widok ten raczej skromny, nie napawał optymizmem. Na szczęście fasada nie rzutowała na całokształt tego miejsca. Mnie zaś przyszło zaakceptować, że to tylko część duńskiej estetyki.

Drewniana boazeria zapraszała gości nie gorzej niż czerwone dywany. Zapach politury dawno ulotnił się, ustępując miejsca pyłowi, niesionemu na butach podróżnych z różnych zakątków świata. Stalowa kratka w przedsionku nie była żadną przeszkodą dla drobinek; prześlizgiwały się niczym typy spod ciemnej gwiazdy przez mury miejskie, strzeżone przez słabo opłacanych strażników miejskich. Stanąłem wraz z kolegą przy ciemnym kontuarze, który odgradzał recepcjonistkę od gości niczym Wał Atlantycki, którego część z resztą przebiega przez Półwysep Jutlandzki, gdzie się znajdowaliśmy.

Za recepcyjną ladą siedziała kobieta po pięćdziesiątce, ubrana w rdzawą suknię z dzianiny. Tak przynajmniej zakładałem, gdyż widziałem ją wyłącznie od pasa w górę, co nie pozwalało dokładnie przyjrzeć się jej naturze, a jedynie snuć pewne domysły. Długie włosy w tonacji podobnej do jej ubioru przecinały srebrzyste pasma. Nie był to efekt niedbalstwa recepcjonistki, a jak zdążyłem zaobserwować później wśród tutejszych kobiet, zaakceptowanie metamorfozy, którą nieuchronnie przynosi wiek dojrzały. Patrzyła na nas spod okularów. To nie było ganiące spojrzenie; nie mieliśmy do czynienia z żadną harpią. My z kolei nie przebyliśmy szmatu drogi, by kogokolwiek w heroiczny sposób zgładzić. Usposobienie obu stron było pokojowe. Ona chciała dobrze wykonać swój obowiązek, my pragnęliśmy tylko rozprostować kości po trudach podróży. Niestety, byliśmy zbyt wcześnie, dlatego przyszło nam jeszcze odrobinę poczekać. Ostatecznie o miłym usposobieniu recepcjonistki zadecydowała propozycja napicia się kawy z samoobsługowego ekspresu ciśnieniowego, który stał w sali restauracyjnej. Już wiedziałem, że to ten typ kobiet pokroju cioci May Parker, przede wszystkim – troskliwej.

Swoją drogą, recepcja naszego hotelu była czynna tylko do 22.00. Domyślaliśmy się, że taki stan rzeczy może wynikać z braku rąk do pracy. W przeciwnym razie, w recepcji być może nie znalazłby się blond włosy anioł. Nie wydawał się ani słodki, ani w żaden sposób interesujący. Trząsł się niczym galaretowata bełtwa festonowa, której nie brakowało w Morzu Północnym, okalającym duńskie Esbjerg. Nasza meduza wcale nie stanowiła zagrożenia (chyba że dla samego siebie), jak mylnie kiedyś założył Artur Conan Doyle w jednej z przygód Sherlocka Holmesa. Natomiast niebezpieczeństwo stanowiliśmy my. Chcieliśmy niestandardowych danych na fakturze. Obyło się bez ofiar.

Dzięki Bogu drugi dokument załatwiliśmy kolejnego dnia, kiedy swą wartę w recepcji pełnił wysoki brunet. Reprezentował sobą pewność siebie i profesjonalizm. Żadne pytanie, ani nawet żadna prośba nie stanowiły dla niego problemu. W srebrnej kamizelce niczym w napierśniku mężnie bronił dobrej opinii o hotelu Ansgar. W poczuciu obowiązku zasiadł do laptopa. Głośna, nieco leciwa drukarka wypluła fakturę. Panowie płacicie kartą, gotówką? – padło pytanie z ust bruneta. Błysk karty w ręku mówił wszystko. Perfekcyjna angielszczyzna była zbyteczna. Przynajmniej tym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz