piątek, 2 grudnia 2022

Cykl duński: Biała cela

Jospehowi Rothowi – wiecznemu tułaczowi, XX-wiecznemu wcieleniu Argusa, rozgoszczonemu w hotelowej przestrzeni, mistrzowi sprzed wieku, w istocie publicyście, którego tytulatura mogłaby śmiało konkurować z  tą przysługującą Najjaśniejszemu Panu.

Szafirowe runo wykładziny podłogowej w hotelowym korytarzu miało wyłącznie funkcję estetyczną. Maskowało zabrudzenia wnoszone przez przypadkowych lokatorów, które zostawiali, odcinając się od świata zewnętrznego. Jednak zupełnie wierzchnia warstwa podłogi nie łagodziła dźwięków wydawanych przez deski, które przykrywała. Tym samym, przybysz nie mógł pozostać niepostrzeżony. Jego przybycie obwieszczało rozchodzące się echo, odbijające się od białych ścian. Stara poręcz wypolerowana niczym stopnie Akropolu dołączała swym dźwiękiem, tworząc kakofoniczny dwugłos, nie mniej przeraźliwy niż w Grocie Króla Gór w wykonaniu Apocalyptyki.

Czy zakradłem się do pokoju niczym Peer Gynt? Stawiałem kroki na wąskich schodach, lecz bardziej przypominało to krążenie po labiryncie Wilhelma z Baskerville wraz z młodym nowicjuszem. Turkusowa walizka stukała kołami o stopnie niczym zęby zziębniętego benedyktyna, który mistrzowi miał świecić kagankiem podczas odgadywania tajemniczych symboli. Tak i ja przystawałem na każdym półpiętrze, spoglądając to na drzwi, to na klucz. Porównywałem cyfry arabskie, jak gdybym nigdy na oczy nie widział tych znaków. Już tylko dwoje drzwi oddzielało mnie od obiecanego miejsca spoczynku, oferującego wytchnienie po podróży. Minąłem jeszcze niedyskretnie umocowaną deskę do prasowania (dobrze, że była), a także szereg białych drzwi. Całe szczęście z żadnych nie wyjechał chłopczyk na rowerku, ani nawet nie napotkałem dwóch bliźniaczek.

Winda nie była konieczna. Nowoczesna maszyneria psułaby atmosferę tego miejsca, pełnego zaułków i przejść. Musiałaby zająć miejsce schowku na miotły i bieliznę, zza którego drzwi wystawała sylwetka pokojówki. Pardon. Teraz mówi się: pracownica służby pięter. Ta nowoczesna nazwa zupełnie nie pasowała do tego miejsca. A co więcej nie dodawała temu zawodowi szacunku. Żadne słowo, nie zastąpi: nienachlanego uśmiechu, słów „dzień dobry” oraz po prostu nienaprzykrzania się. Narzekanie na głos też niewskazane, zwłaszcza na korytarzu.

Mechanizm zamka, powoli ruszył. Właściwy klucz, poszczerbiony tak, by pasował do zamka, ustawiał zapadki w odpowiedniej pozycji, co ostatecznie pozwoliło mi wejść do środka - do nowego lokum na trzy noce. Zbyt krótko bym mógł się poczuć jak u siebie w domu, wystarczająco by oddać się odpoczynkowi po rozpakowaniu bagażu.

W tym skromnym pokoju było coś z klasztornej celi. Białe, skandynawskie wnętrze przydawało mu pewnej surowości. Do ściany przysunięto łóżko. Naprzeciwko zaś stało niewielkie biurko, służące mi do pracy. W przeciwległym koncie zamiast drewnianego zydla stał obity czarną skórą, niewielkich rozmiarów fotel, z którego można było spoglądać wprost do lustra. Widząc w nim zmęczone oblicze, porzuciłem baśniowe rozmyślania o diabelskim zwierciadle, którego odłamek mógłby wpaść do mego oka i odmienić mój charakter. W obcej ziemi na próżno by szukać Gerdy.

W każdej klasztornej celi powinien wisieć krzyż – symbol męki Chrystusa. Oczywiście z uwagi na różnych gości, żadne symbole w hotelowym pokoju wisieć nie mogły. Krzyż można by samemu wyciągnąć z torby i postawić na biurku, lecz w torbie nowoczesny człowiek miał tylko laptopa. Jednak spostrzegłem prosto nad drzwiami białej celi, nad portalem do oraz z innej rzeczywistości – symbol wiary współczesnego człowieka – ufności w bezpieczeństwo. Czujka dymu i detektor płomieni, jakże były sugestywne. Jak doskonale przypominały credo: byle żyć jak najdłużej, oby wstać jutro. Po komplecie lampka nocna zgasła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz