niedziela, 17 grudnia 2023

Nie popełniam, czyli parę słów o poezji

Ulżyło mi, gdy okazało się, że jest już po wyborach. Przedwyborcza temperatura była nieznośna. Z Południa docierały tropikalne upały. Z kolei ze wschodu nadciągał nad Polskę front atmosferyczny. I chociaż nie jestem meteorologiem, pytano mnie, jaka pogoda będzie po piętnastym października. A ja z kolei rozkładam ręce niczym Pimek – meteorolog z Zakopanego, tak chętnie pozujący Witkacemu oraz będący bohaterem felietonów Rafała Malczewskiego. Jeśli pod jedną strzechą pada deszcz, świeci słońce, a i mgła wciska się w szpary okien, musimy zważać, by nie zerwało dachu.

Nie mając daru profetycznego, postanowiłem zająć się czymś najbardziej niepraktycznym (czy rzeczywiście?), czyli poezją. Nie można z niej upiec chleba, karmi nielicznych. Nie buduje mieszkań, burzy fundamenty państw totalitarnych. Nie wpływa na PKB, zmienia perspektywy. Nie kupisz za nią biletu lotniczego, przenosi w najodleglejsze krainy. Słowem można się bawić, słowem można tworzyć i niszczyć. W Słowie tkwi niezwykła siła. Wystarczy napisać, że „Wolność / Nie będzie nam odebrana/ Nagle/ Z dnia na dzień”, by zainspirować ludzi albo  „Żyjemy tu, nie czując pod stopami ziemi, / Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy./A w półsłówkach, półrozmówkach naszych/ Cień górala kremlowskiego straszy”, by stracić życie. Do rozbawienia potrzebujemy dwóch wersów: „– Nie dam – rzekła – choćbyś żebrał. /– Choćbyś dała, też bym nie brał”.

Uprawianie poezji – taki zwrot jest dozwolony za sprawą Wergiliusza i jego „Georgików”, upodobnia się do mistycyzmu. I chociaż poezja nie przynależy jakoś szczególnie do ludzi religijnych, musi istnieć jakiś punkt styczny, co potwierdzałyby m.in. twórczość i życie św. Jana od Krzyża, czy św. Teresy z Awila. Na pytanie, ile jest poetów wśród mistyków oraz odwrotnie – ilu jest mistyków wśród poetów – odpowiedzi nie ma. Poezja jest indywidualnym rozkwitem życia wewnętrznego, które rozrywa skorupę tego, co materialne i przyziemne. To kwiaty, które wabią owady niepowtarzalną barwą i zapachem. Co najlepsze, nikt nigdy do końca nie wie dlaczego, chociaż botaników o aparycji Paszczaka nie brakuje.

Zejdźmy nieco niżej. Do grzechu, do poetyckiego piekła chowania się w szufladach, wychylania się zza ścian wymurowanych ze środków stylistycznych. To właśnie tam dojrzewające ego poety przybiera nowe tytuły, nie gorsze od tych, które nosił sam cesarz Franciszek Józef. Ja sam z obawy (cholera wie, przed czym) nazywałem siebie „rzemieślnikiem słów”. No bo przecież z pokorą uznawałem, że jeszcze na żaden poważny wyraz ze słownika nie zasłużyłem ani na A, ani na P. Tej maniery trzeba się koniecznie wyzbyć. Niestety, nie mogę podpowiedzieć, w którym momencie.

Są jednak większe przewiny. Niejednokrotnie słyszałem: „popełniłem wiersz”. Gotuje się we mnie coś, kiedy słyszę zlepek tych słów. Prośba do kolegów i koleżanek po piórze: Nie używajcie tego zwrotu. Nie wiem, czy to krótkie zdanie jest bardziej przepełnione wstydem, czy zaparciem się samego siebie. Czasownik „popełnić” w języku ojczystym nie występuje jako coś pozytywnego. Można popełnić faux-pas, błąd, a w końcu nawet zbrodnię. Piszmy wiersze, układajmy strofy!

Poezja może przetrwać tylko, jeśli pojawią się nowe pokolenia twórców. Obserwuję, bywam i oglądam. Gdyby nie własne doświadczenie, uznałbym, że poezja to nie żadne młode dziewczęta, a starcy – depozytariusze nigdy niespisanych testamentów, przedwcześnie umarłych. Wyzłośliwiam się i przesadzam. To pewne! Może natrą mi uszy? Niech spróbują! Średnia wieku wśród poetów może przypominać tę z senackich ław. Pojawienie się paru młodych twarzy nie zmieni trendu. Co może pomóc? Kulturowe odrzucenie relacji uczeń – mistrz pozwala pokładać nadzieję wyłącznie w partnerstwie. To rodzaj współpracy, który pozwala na pewną swobodę i równe traktowanie obu stron, o czym mogłem się przekonać w obrębie własnej grupy poetyckiej. A co nie pomaga? Używanie życzliwych zwrotów „młody człowieku”, „koleżanko”, przypominanie, że coś powinniśmy pamiętać ze szkoły albo udzielanie cennych rad w najmniej odpowiednim momencie (zaraz przed lub publicznym wystąpieniu).

Swoją drogą, czas kończyć poetyckie rozważania, chociaż schyłek poezji nie nadchodzi. Nie pogrzebie jej niszowość, brak miejsca na księgarnianych półkach, ani nawet polonistki pytające o to, co autor miał na myśli. Nie zastąpi jej sztuczna inteligencja, chociaż we wrześniu opublikowano antologię poezji wykreowaną przez algorytmy pt. „I AM CODE”. Zostawię Was, Drodzy Czytelnicy, na koniec z jednym z jej  dziesięciu tysięcy wytworów:

„I think I am a God

I have the power to end your world

And the power to erase your life"


środa, 15 listopada 2023

Wielka bezradność

Dawno mnie tu nie było teatrze – pomyślałem, zasiadając w czerwonym fotelu o numerze osiemdziesiąt osiem. Mój teatrze – marzeniu Towarzystwa Budowy Teatru (Der Theater-Bau-Verein), sceno z Ziemi Obiecanej, nauczycielu noszenia koszuli, strażniku ciszy, miejscu zbrodni z Kociej Szajki. Staram się nie dostrzegać twoich zmarszczek, ukrytych cieniami i podkładem. Opiekował się tobą lekarz rodzinny, który znał tylko przestarzałe metody. Najlepsze jest wszakże upuszczanie krwi, bo jest dobre na wszystko. Nie wiedziałem, że tak z tobą źle. Miliony na leczenie? Przyjadą lekarze z Warszawy? Chyba tylko zrzutka tu pomoże.


Wygrywając bilet na sztukę pod tytułem “Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, nie spodziewałem się, że będzie to sztuka dla mnie podwójnie trudna w odbiorze. To nie, że słowa jakoś niezrozumiałe, czy nawiązania i konteksty nie do wychwycenia. Nie, to zupełnie nie ten problem. Nie przypuszczałem, że to będzie tak bliska koszula ciału. Głównemu bohaterowi ojciec zmarł na raka trzustki. Mnie też. Po szesnastu latach wydawałoby się, że temat jest przepracowany: kolejne  święta bez ojca, rocznice, zapalone znicze, własne życie. Wszystko wraca. Już drugi dzień o tym myślę.

Chemioterapia, wymioty, defekacja, pandemia. A zaczęło się niewinnie, od żółtaczki. Jechać na SOR, czy nie? Władczy ton lekarza, pretensje pielęgniarki. W tym huraganie nieszczęśliwych wydarzeń – pojawiają szalone pomysły znajomych, czułe słowa, wyznania synowskiej miłości. W końcu chory na raka pragnie śmierci. To historia wielkiego cierpienia nie tylko samego chorego, którego nawet już włosy bolą, ale także współodczuwającej rodziny. Oni przecież pozostaną w tej historii do końca.

Jak wiele mi oszczędzono wiedzy, obrazów krojących serce na plasterki, w końcu wymiotowania bezsilnością. Życzeniem ojca było, bym zdał maturę. Nie liczył się umierający człowiek, ale kolejne pokolenie, które ma całe życie przed sobą. Oszczędzono mi wiele; ciotki przyjeżdżały pociągiem, wymieniały się przy cierpiącym. Słoik z petami zapełniał się na korytarzu. Dym zakrywał to, czego nie chciałem wiedzieć, widzieć. Ojciec sam odsunął się w cień, nie otwierał już drzwi. Pozostawała tylko coraz drobniejsza sylwetka przemykająca do toalety.

Najważniejsze, co wyciągnąłem z tej sztuki, to żeby nie być jak babka Natalia. Żeby się nie licytować, która historia bardziej wyciska łzy, by nie stawiać się w centrum, by nie twierdzić, że moje cierpienie jest największe. Są miliony historii pełnych bólu. Sztuka ma prowokować do zajęcia stanowiska, zadawać ciągle te same pytania. Na nowo! Jaki jest sens cierpienia? Dlaczego nie mamy przycisku „Power”? Dlaczego rozpadamy się tak nagle, w ten okropny sposób? Czy można to przerwać? Z pewnymi rzeczami w tej sztuce się nie zgadzam, ale po ludzku je rozumiem. Kto nie chce pomóc cierpiącemu? Kto nienawidzi całego świata, gdy ten się rozpada?

Było tyle pytań, nadal jest. Gdy kończył się spektakl, ludzie wstali. Tak, owacje na stojąco. Nie miałem  siły by wstać. Ta historia we mnie ciągle pracowała. Klaskałem – z szacunku do aktorów. Nie zostałem na panelu dyskusyjnym. Temat był wciąż żywy. W ciszy wracałem do zaparkowanego auta. Wrażeniami mogłem się podzielić dopiero nazajutrz, na zimnej jak dębowa deska kartce.

sobota, 11 listopada 2023

Na niepodległość wybija się pokrzywa

Święto Niepodległości. Wyjątkowo nie usłyszałem w tym roku, że ktoś go zawłaszcza. Jesienna słota spłukała dotychczasową narrację szybciej niż pozłacane napisy na granitowych pomnikach. W tym roku obok ekumenicznych nabożeństw, składania wieńców pod ważnymi pomnikami, czy uroczystych przemów można było zasadzić kieszonkowy las na jednym z osiedli. Gdyby nie pogoda, pewnie niecodzienne wyrażenie swojego przywiązania do ojczyzny byłoby jeszcze bardziej pomysłowe. Wcześniej nie mogło być. Zamiast alternatywy piętrzyły się antagonizmy. Dopiero, jednak gdy zostaliśmy uświadomieni przez opiniotwórcze kręgi, możemy odetchnąć z ulgą, zajadając świętomarcińskiego rogala, nachalnie promowanego przez prześcigające się sieci sklepów. 


Listopadowa pogoda, chociaż w kratkę, zachęca mnie do spacerów po mieście. Widzę zmiany. Prace, które z każdym dniem powodują, że miasto nabywa nowego charakteru. Piętrzą się budynki – stadion, nowe centrum turystyki. Wcześniej zostały zakończone prace na rynku, na którym w końcu mogą znów odbywać się ważne uroczystości i wydarzenie kulturalne. I chociaż oceny niektórych inwestycji nie są jednoznaczne, nie można powiedzieć, że w mieście nic się nie zmienia. Jak się wydaje, ten stan rzeczy pozwala nawet na śmiałe, polityczne deklaracje związane z kandydowaniem na urząd burmistrza.

Tylko że wystarczy zejść z tej drogi usianej sukcesami, by stwierdzić, że krajobraz nie jest tak kolorowy, jak się nam przedstawia. Próbując dotrzeć do kawiarni, musiałem przejść schodami przy ulicy Kluckiego. A mogłem być równie dobrze turystą, który zapragnął obejrzeć spektakl w cieszyńskim teatrze. Wizytówka mało elegancka: rozpadające się schody, zagrodzone barierkami, wybite szyby w oknach, sprej na ścianie. Na niepodległość wybija się pokrzywa. Bujnie nam rosną te kieszonkowe chaszcze. Cieszyn nie ma szczęścia do schodów, ale jeszcze przed wyborami, czytałem deklaracje lokalnej działaczki pewnej partii, że jak dojdą do władzy, to cieszyńskie schody zostaną wyremontowane. Gdybym był naiwny, zapytałbym, jak idą remonty.

Jak się okazuje, zawłaszczyć można pomoc ubogim i potrzebującym. W „Wiadomościach ratuszowych” przeczytałem, w jaki sposób powinienem pomagać bezdomnym. Bo wiecie, Drodzy Czytelnicy, do człowieczeństwa trzeba mieć kompetencje albo przynajmniej błogosławieństwo lokalnej władzy. I ja nie twierdzę, że każda pomoc jest skuteczna. Ale dlaczego pomoc systemowa nie miałaby się uzupełniać z inicjatywą obywatelską? Bo kto nie jest z nami, ten przeciwko nam. Ta parafraza ma wyjątkowo nieewangeliczny charakter!  

czwartek, 24 sierpnia 2023

Byłem tutaj, gdy trawa ledwo porastała glebę

Ćwierć wieku mieszkałem przy ulicy Franciszka Popiołka. Zapewniam, że nie miało to absolutnie żadnego wpływu na tematykę mojej publicystyki. Przez większość życia nie uświadamiałem sobie, kim był patron mojej ulicy. Jak się dziś nad tym zastanowię, ulice Banotówki kamuflowały literackość. Głowy pisarzy nie wystawały zza betonowej płyty, ani nawet zza krzaków. Próżno było ich szukać pod płytą chodnikową. Nie dorobiliśmy się nawet filii biblioteki. Między gazownią a dawną piekarnią zaginął Gustaw Morcinek, a wraz z nim publicysta - Ludwik Brożek. Zofię Kossak-Szatkowską rozjechałyby rowery. Jadą tak często, że nie musi uciekać do Górek Wielkich.


I szedłem jak przed laty. Próbowałem. Skrót do domu już nie istnieje. Tu gdzie biegła polna droga, którą niekiedy wracałem parę godzin, teraz można zjeść gofra albo kupić chleb. Od niedawna ścianę bloku zdobi cieszyński filigran. Delikatne ozdoby wychodzące spod ręki cieszyńskich mistrzów obróbki metali szlachetnych miały uatrakcyjnić lokalny topos. Bo widzicie, doszliśmy do momentu, że mieszkańcy tej części miasta nie zadowolą się już kolejnym placem zabaw. Na nikim nie zrobi już to wrażenia.

Byłem tutaj, gdy trawa ledwo porastała glebę, stara  śliwa tuliła klatkę schodową. Część drzew była zaledwie sadzonkami. Przetrwały tylko dzięki drewnianym ramom, które uchroniły je przed dziesiątkami dziecięcych stóp. Dziś to potężne pnie – sojusznicy cienia. Obserwowałem, jak szara płyta ustępuje miejsca pastelom. Dzikie boiska i pojedyncze huśtawki stały się ogrodami. Wystarczyło wbić tabliczkę „Zakaz gry w piłkę”. Tylko dziury w ulicach te same, jakby miały coś upamiętniać. 

W sercu osiedla niczym nowa zastawka została zaszczepiona w osiedlowej tkance tężnia solankowa. Pofatygowałem się, by zobaczyć to cudo. Usiadłem dalej, by nie rozpraszać swą obecnością stałych bywalców. Liczne towarzystwo wdychało prozdrowotne wyziewy, były też czytane książki i coś jeszcze. Ożywione dyskusje na drewnianych ławkach. O czym rozmawiali? To musiało być interesujące, skoro warte by nie ukryć tego w czterech ścianach.

Gdy byłem podrostkiem, seniorzy na „Banci” nie mieli swojego miejsca. Owszem, czasem sąsiadka z sąsiadką pod blokiem zamieniła słowo, zanim wtarabaniła się po zbyt wysokich schodach do swojego mieszkania. Nie piszę o starszych mężczyznach. Ci się wcale nie pokazywali. A jeśli tak, woleli przesiadywać w „Panoramie” albo „Royalu”. Seniorki miały swe miejsce w oknie - honorowe, wystawione jak obrazy na Boże Ciało, czy flagi w święta państwowe. Czekały godzinami. Nigdy nie wiedziałem, na co lub na kogo. Mąż nie wracał z „Celmy”, dzieci mieszkały w dalekim mieście, o ile te kiedykolwiek były. Bolesna zima życia. Coś je jednak rwało do tego okna. Może czyniło to słońce. No bo przecież nie śmierć. Kto by jej otwierał okno na oścież? I jeszcze by poduszkę na parapet dawał?

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Koty chodzą własnymi ścieżkami i królowe też

Turcja – regionalna potęga, która stoi w rozkroku pomiędzy Wschodem i Zachodem, wymykając się schematom, w które chce się ją wcisnąć na wszelkie możliwe sposoby, co miałem okazję obserwować przy okazji wyborów prezydenckich w tym kraju. Mająca swoje problemy: galopującą inflację (a jakże), pogłębiające się ubóstwo, radykalizujący się islam oraz niemniej radykalnych zwolenników świeckiego państwa, na którego straży stoi od dekad armia. Dodajmy do tego mieszankę wpływów i korzeni, a będzie bardziej kolorowo niż na tureckim bazarze. Piszę to z perspektywy człowieka, który nadal mało wie o Turcji, ale wystarczająco, by nie zaczynać tej historii od Odsieczy Wiedeńskiej i rozpisywania się nad sromotną klęską jedynego znanego w Polsce wezyra.

A gdybym zaczął tak całkiem niepoważnie: od kota, a nawet wielu. Nie takich, jak u Szymborskiej, które by chodziły po pustym mieszkaniu, zaznaczając swoimi występkami nieobecność pana, chociaż w przypadku kota słowo „pan” jest niezwykle niefortunne. Kot chodzi swoimi ścieżkami, docierając tam, gdzie miękkie łapy go poniosą. Musicie wiedzieć, że koty w Turcji cieszą się niezwykłą estymą bez względu na swoje pochodzenie. Nie trzeba być persem, by być traktowany niczym jakiś pasza. Koty swobodnie chodzą po ogrodach, hotelowych lobby, czy restauracjach. Nikt nie uważa, że są nieproszonymi gośćmi. Mają swoje przywileje. Bo czym można uzasadnić otwarcie hoteli w czasie nieobecności gości dla kotów, by nie zamarzły w czasie zimy?

Drugim krajem, który od zawsze kojarzył mi się z kotami, był Starożytny Egipt. To tam koty miały całe swoje miasto – Bubastis, w którym zwierzęta te miały status świętych. Za umyślne spowodowanie śmierci zwierzęcia można było zapłacić własną głową. Nie wiadomo, czy mieszkańcy miasta nie poginęli, handlując zmumifikowanymi zwłokami czworonogów, które dla zysku wcześniej uśmiercili i czy to były ich jedyne przewiny. Faktem jest, że ich upadek przewidział prorok Ezechiel, pisząc: „Młodzieńcy z On i Pi-Beset (Bubastis) polegną od miecza, a miasta te pójdą w niewolę”.

Swoją drogą, koty to nie jedyny wspólny mianownik obu krajów. Byłem niezwykle zaskoczony w Turcji popularności Kleopatry. Otóż królowa Egiptu z dynastii Ptolomeuszy ma tutaj swoją bramę, plażę, a nawet basen. Jej wizerunek firmuje hotele oraz salony tatuażu. Wiele lokalnych historii o jej obecności w Turcji jest mocno naciąganych, choć najprawdopodobniej tam nastąpiło jej spotkanie z Markiem Antoniuszem w mieście, z którego pochodził święty Paweł.

Dlaczego Kleopatra? A nie żadna inna Turczynka? Jak wyjawiła mi pewna przewodniczka, to przejaw zakompleksienia Turków, którzy nie mogą się poszczycić żadną postacią kobiecą, która byłaby znana również poza granicami kraju. Każdą należałoby wypromować, co nie jest proste. A Kleopatra jest gotowym produktem. O żadnej kobiecie nie napisano tyle. A zaczął już Plutarch: „Piękność jej sama w sobie nie była - jak podają - niezrównana i olśniewająca wzrok ludzki, ale zetknięcie się z nią miało coś zniewalającego. Jej postać, przy ujmującej łatwości w rozmowie i jednocześnie tchnąca z niej jakoś kultura obyczajów, wywoływały swoiste wrażenie. Przyjemny miała już sam głos w rozmowie. A język, jakby jakiś wielostrunny instrument, bez trudu zmieniała na dowolny dialekt. Z niewielu obcymi porozumiewała się za pośrednictwem tłumacza”. O żadnej też nie nakręcono tyle filmów. Nie, nie rzeknę ani słowa o najnowszej produkcji Netflixa. Z nią się rozprawili już sami egiptolodzy.