poniedziałek, 28 października 2019

Wieczorna zabawa


Synoptycy – ci najwięksi wśród wróżbitów prorokują, że jesień, której złota twarz przegląda się w zwierciadle z liści, dobiega końca. Jeszcze przed Wszystkimi Świętymi, mamy odczuć grobowy chłód. Przekonamy się, czy mówili prawdę, czy też nie. Zważywszy na to, ciekawe jest, że w XXI wieku nadal narzekamy na nieprecyzyjne prognozy, zmienność warunków zaś sprawia, iż nietrafne przewidywania mają status niemalże fake newsów. Nie inaczej było w pierwszej połowie wieku ubiegłego, kiedy do modnego wówczas Zakopanego przybywały masy żądnych przygód ludzi. Rafał Malczewski w swych felietonach wspomina, jak ludzie psy wieszali na lokalnym meteorologu, który na owe czasy robił większą karierę niźli Kret lub inny Zubilewicz.


Korzystając ze sprzyjającej pogody, wieczorami przechadzałem się ulicami Cieszyna po obu brzegach Olzy. Ciepłe, jesienne wieczory sprawiają, że jesienna chandra jest mi niestraszna.  To, co ujrzałem też nie. To, że ulice wieczorami są puste, to rzecz dla mnie oczywista. Osiedlowe chodniki przemierza sam wiatr. Jedyny ruch dostrzegalny jest w świetle latarń, które otaczają miejscowy dyskont. Wiele nie brakuje i automatyczne drzwi też zatrzaskują się przed spóźnialskimi klientami. Źródło światła powinno przenieść się do przytulnych mieszkanek, gdzie dzieci odrabiają zadania, a dorośli oglądają serwisy informacyjne. Niestety, tak się nie dzieje. Ani śladu światła, nawet tego niebieskiego. Policzyliśmy z kolegą, że na dwadzieścia mieszkań w bloku świecą się światła raptem w trzech. Życie zamiera. Pogrąża się w śnie, uczuciu beznadziei lub samotności.

Na drugim brzegu Olzy światła gasną. Wietnamskie torebki bledną w mroku ciasnych sklepików. Ludzie zamykają swe interesy. Na dziś już dość. Czas wracać do domów. Nocne życie kwitnie po drugiej stronie ulicy. Na drewnianych parapetach stoją wypełnione kufle piwa, które pozwalają pozbyć się efektu suchych ust po paru wdechach nikotyny. Stoją mężczyźni, stoją kobiety. Panie odchodzą. Mężczyźni między sobą wymieniają uwagi w iście żołnierskim stylu, zupełnie jak w opowiadaniu Kornela Filipowicza pt. Jeniec  i dziewczyna. Obyczajowości pilnuje potulny pies husky, słuchając co ciekawszych wywodów filozoficzno-społecznych.

W cieszyńskiej prasie z 1906 roku przytoczono historię ze Stanów Zjednoczonych. Alkohol szumiał w głowach bardziej niż panny, które można by poprosić do tańca. Wśród polskich elegantów wywiązuje się rozmowa o daniu komuś w mordę. Jest ryzyko, jest zabawa. W towarzystwie znalazł się śmiałek, który na szali zwycięstwa miał postawić szampany – każdy po trzy dolary, jeśli uderzenie kogoś ma być problemem. Brawurowy był to czyn, uderzyć pierwszego, kto wychylił się z okna pociągu na zawołanie: Smith! Brodata twarz osuwa się w głąb przedziału. Taki to był finał suto zakrapianego balu. Honor uratowany!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz