czwartek, 1 czerwca 2023

Kraina, gdzie nie istnieją zebry

Chłodny wiatr smagający plecy podróżnych niczym bat, nie zachęcał do żadnych podróży. Delikatnie ześlizgiwał się po linii Alp, poprawiając śnieżne szale zawieszone na górskich szczytach. Im było niżej, tym swawolniej sobie poczynał. Ścigał się z kozicami północnymi, mierzwiąc trawy dolin, a także pozostałości włosów na mojej czaszce. Nie udało mu się jednak wybić mi z głowy podziwiania urokliwych okolic.


Przejście przez jezdnię u stóp Zugspitze stanowiło nie lada wyzwanie. Spokojna okolica, zero korków, nie to, co w drodze do Wisły. W czym więc tkwił problem? W zebrze, a raczej w tym, że nie istniała. Bo musicie wiedzieć, że w Garmisch-Partenkirchen pasów nie widziałem, a to znacznie utrudniało mi odnalezienie przejścia dla pieszych. Ulgę przyniosło mi znalezienie dwóch oddalonych od siebie przerywanych linii, które stanowiły tzw. bród. Jak się okazało, Bawaria to nie żadna dzicz. Tam po prostu są dwa rodzaje przejść, mniej więcej zależne od tego, z jaką prędkością można poruszać się samochodem po drogach.

Brak zebr rekompensowało wiele innych doznań natury estetycznej. Wysokie gasthausy górowały nad skromnymi parkanami i zieleniącymi się żywopłotami, gardząc wyścigiem o modniejsze ogrodzenia. Zdecydowanie ważne było to, co zza nich wyjeżdżało. Niby podobnie do Wisły. Były wysokie góry, chociaż zupełnie niegranatowe. Była skocznia narciarska. Byli turyści i naturalnie śnieg. Coś jednak je różniło. Było jakby to powiedzieć: mniej lutersko. Liczne drzwi naznaczone przez księdza po wizycie duszpasterskiej trzema literami to nie wszystko. W cieniu Alp rosły naścienne malunki ścienne. Święty Jerzy dobija smoka. Święty Franciszek otrzymuje stygmaty. Przy warsztacie szewskim musiałem poszukać, kto jest patronem tego niewątpliwie zanikającego fachu.

Oczywiście były świeckie i ludowe malunki: chłopi na roli, dziewczęta na zabawach. W głowach zawracali chwacko poczynający sobie narciarze w różnych dyscyplinach sportowych, krzyżując swe narty z ostrzami łyżwiarzy. Ale zachwycająca była fasada fachshule, czyli odpowiednika naszej zawodówki. Drzwi otaczały wizerunku różnej maści rzemieślników. A było coś w tym przedstawieniu tak dostojnego niczym na „Szkole Ateńskiej” Rafaela Santi. Co więcej, zaraz obok za elegancką witryną można było obejrzeć najnowsze projekty uczniów tej szkoły. Nie jakieś tam zydle, czy stoły, ale nowoczesne obudowy głośników, misterne szkatułki i nowoczesne gazetniki. Życzyłbym sobie czegoś takiego w polskiej szkole. Zwłaszcza wtedy, gdy kwitnie matura, rozsiewając nieznośną woń cesarskiej korony.

Rześkie, górskie powietrze oczyściło atmosferę. Bawarskie piwo również przyszło z pomocą. Zabudowa w dolinie przerzedziła się, ustępując wapiennym kolosom o śnieżnych szlafmycach. Bo u ich stóp iście senny widok – zielone pastwiska, z miękką zieloną trawą niczym domowe kapcie. Alpejskich krów jeszcze nie było, choć liczne bawarskie magnesy na lodówkę to obiecywały. Dzwonki zamiast na bydlęcej szyi grały w oddalonym kościele. Loisach i jej szemrząca woda wzywała mnie do powrotu, przypominając o Olzie. No i wróciłem do świata wielu kultur, tożsamości i a jakże tolerancji. Nie dla wszystkich.