sobota, 10 marca 2018

Bohater kontra świat


Łyyyychaaaaaaaaa! – tak brzmiało jedyne w swoim rodzaju zawołanie bojowe super bohatera – Kleszcza, którego postać sobie przypomniałem nie tak dawno temu. Ten wysoki jak dąb jegomość ubrany był w niebieski kombinezon, który uwypuklał wszystko to, co tylko Michał Anioł był w stanie wyrazić w marmurze. Swoją drogą, wyglądał komicznie (jak większość komiksowych śmiałków), ale skutecznie zwalczał zło w swoim bezimiennym mieście. Był chodzącą parodią tych wszystkich wymuskanych bohaterów pokroju Achillesa. Kleszcz był nietuzinkowy. Współpracował z cudacznymi pomocnikami: Amerykańską Pokojówką, Jeżem Kanałowym oraz Arturem – strachliwym księgowym w przebraniu ćmy. Nie mniej absurdalnym przeciwnościom losu stawiali czoło. Któż może uznać za normalne pilnowanie trasy biegu wieloryba – maratończyka oraz pokonanie grupy przestępczej faceta, który zamiast głowy posiada krzesło.


W naszej pięknej okolicy też nie zabraknie bohaterów. Począwszy od przedwiośnia zaczną się nam ujawniać ich oblicza niczym psie kupy wychodzące spod stopniałego śniegu. Już za parę chwil rozpocznie się brutalna walka o władze w samorządzie. Koterie i kręgi towarzyskie będą napinać muskuły, aby ich człowiek wygrał. Będzie wyciąganie brudów, przekonań, legitymacji, a jeśli zajdzie taka potrzeba to i nieślubnych dzieci. Nie oszczędzą nawet matki, która modli się o dobrą śmierć, a za młodu nie zawsze prowadziła się tak jak trzeba. Gdyby jednak to nie starczyło, to w świetlicy lub innej sali obieca się cuda na kiju. Gdzie tam program? Gdzie ideały? Obwiesić plakatami okolicę!  To jest pomysł godny pochwały. I chciałbym wierzyć, że będzie inaczej z tą samą żarliwością, z którą Pigmalion miłował Galateę. Niestety żadna siła wyższa mych nadziei nie ożywi.

Spojrzał bohater na wzburzony odmęt. Spojrzał i ruszył na przód, albowiem jego serce nie znało trwogi – napisał Andrzej Sapkowski w Czasie Pogardy. Słusznie pisze ten nasz fantasta. Najważniejsze jest, by nasz chwat się nie lękał. Nie musi być Conanem ani Ondraszkiem. Nie stoją przed nami żadne wyzwania, które by tego wymagały. Mam wrażenie, że obecnie wielu z nas boi się powiedzieć cokolwiek. Woli się rozpłynąć w szarej rzeczywistości, byle większość nie wydała skazującego wyroku. Boimy się szeptów, drwin i wytykania palcem. Ostatnie czego pragniemy, to dzielić los pariasa.

Mroczna toń w szklanym naczyniu się pieni. Śliwkowa nuta wypełnia me nozdrza, zaś czarny nurt porteru z cieszyńskiego browaru spływa kaskadami do mych ust. Nie powinniśmy tego ukrywać, że twórcy piszą pod wpływem. Marek Hłasko lubił być permanentnie na bani. Jak pisał Henryk Bereza: Pojechaliśmy nad ranem na drugą stronę Wisły. Tam Marka wszyscy znali. Złodzieje, kurwy, pijacy. Z kolei słynny Witkacy lubił tworzyć przy pomocy silniejszych substancji, co skrupulatnie odnotowywał na swych dziełach. Ja zaś najchętniej tworzę pod wpływem chwili, która daje niesamowity impuls do działania. Nie daje o sobie zapomnieć, dopóki myśli brzęczą pod czaszką niczym niespokojny rój pszczół.

Taka chwila zastała mnie przy lekturze Obrony Sokratesa. Bo czyż mędrzec nie okazał się bohaterem? Czyż nie rzucił wyzwania światu, bo zakwestionował pewne sprawy? W końcu jego los pokazał, że mylimy prawdę z siłą głosu. Ta siła nieuchronnie nas miażdży. Ucieka się do najgorszej maści forteli, byle nas zdławić. W jednej z cieszyńskich rozmów usłyszałem o trzydziestoletnim chłopczyku, który kwestionuje to, co świat podaje mu na tacy. Ależ trzeba być herosem, by deprecjonować czyjś wiek. Jaka słabość w nas tkwi, gdy w ten sposób próbujemy nadać wartość swoim przekonaniom.  Dlaczego zawsze lepiej wiemy od drugiego człowieka, co ma sądzić? Na to pytanie nie odpowiem. Zamilknę uciszony cieszyńską kanapką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz